Thursday, January 31, 2008

Wieś 1

Wiadomość z ostatniej chwili.

Przez najbliższe 3 dni nie będę dostępny, ponieważ wyjeżdżam na wieś koło miasta Vịnh w prowincji Nghệ An. Grażyna miała tam jechać sama z wietnamskim znajomym, aby zrobić badania w jego rodzinnej wsi. Wydawało się jasne, że wyprawa ma się odbyć w takim właśnie składzie osobowym. Wygląda jednak na to, że tak niemoralna myśl nie przyszła naszym rozmówcom do głowy.

W kraju, w którym nie budzi niczyjego zdziwienia widok mężczyzn siedzących sobie na kolanach lub gładzących się po nodze, kobieta podróżująca z niespokrewnionym mężczyzną może pozostawać z nim tylko w jednego rodzaju relacji. Kontakt między dwojgiem niespokrewnionych ludzi jednej płci nigdy nie będzie podejrzany o podtekst seksualny. Kontakt między dwojgiem niespokrewnionych ludzi płci przeciwnej będzie podejrzany zawsze.

Nie chcąc narażać Grażyny na infamię jako osoby wolącej podróżować z kolegą niż mężem, zdecydowałem się z nią pojechać. Przynajmniej będzie co opisać na blogu :)

Wednesday, January 30, 2008

Transport 1

Poruszanie się po Hanoi jest możliwe na kilka sposobów:

Na piechotę
Podstawowy sposób poruszania się. Jest on efektywny, o ile się mieszka w centrum, bo tam zabudowa jest bardzo skoncentrowana. Często chodniki są zastawione - a to kuchniami ulicznymi, a to motorkami, przez co trzeba iść ulicą. Z kolei na ulicy jest tłok i pojazdy na takowego pieszego trąbią. Przechodzenie przez ulicę w Hanoi uczy wiary w człowieka, przykładowo, że jak wejdziesz w tłum jadących pojazdów, to nikt cię nie przejedzie, co najwyżej otrze się o ciebie (zdarzyło się kilka razy), ewentualnie na tobie zatrzyma (Grażyna miała tą przyjemność). Poważniejsze wypadki (30 śmiertelnych dziennie w Hanoi) to domena raczej dróg dojazdowych i przedmieść, w centrum wszystko sunie zbyt powoli.
Kierowcy nie przejmują się pasami dla pieszych, więc i pieszy nie musi na nie zwracać uwagi. Przechodzi, gdzie chce, idzie powoli, nie wykonując gwałtownych ruchów, pozwalając się ominąć. Użyteczne są światła, bo jeśli przechodzisz na zielonym (nie jest to konieczne, dobrą metodą jest przechodzenie, kiedy jest akurat mniejszy ruch) to masz do czynienia z reguły tylko z tymi pojazdami, które skręcają.
Zalety: proste, bezpłatne
Wady: męczące na długie dystanse


Riksze
Ulicami centrum suną riksze, czyli rowery przystosowane do wygodnego przewożenia bogatych turystów, podziwiających uroki ulic Hanoi. Widzimy je czasem jak powoli suną, niewiele szybsze od idącego człowieka. Sami nie widzimy sensu korzystania z riksz, ale wolimy jak są załadowane, wtedy przynajmniej nie wołają "hello" czy "uu-u". Nigdy z nich nie korzystaliśmy, więc nie wiemy ile kosztują.
Zalety: nieznane
Wady: kosztowne i powolne


Xe ôm-y - taksówki motorowe
Najbardziej natrętni ze wszystkich handlarzy i usługodawców, ale czasami trzeba z nich skorzystać. Należy wtedy utargować z nimi cenę, kurs w obrębie centrum (wielkości mniej więcej dzielnicy Centrum w Warszawie) kosztuje 10.000đ - 20.000đ. Nie wszędzie w obrębie miasta można nimi dojechać. Czasami nie umieją czytać mapy - być może jest to kwestia jakiegoś stopnia analfabetyzmu.
Zalety: szybki transport, z reguły w żądane miejsce. Dobre do okazyjnego stosowania.
Wady: kosztowne i trzeba się targować, nie wszędzie dojadą


Taksówki
Wydawało nam się, że taksówki wszystkich korporacji stosują zasadę, którą można określić mianem promocji: "Wietnamczyków nie oszukujemy". Reguły wydawały się proste: jeśli jesteś Wietnamczykiem, lub z takowym jedziesz, to cię nie oszukamy. Jeśli nie - to nie masz z nami szans. Możesz próbować ustalić cenę od razu, jak w przypadku xe ôm-a. Otrzymasz odpowiedź "Nie wiem ile to wyniesie. To jest taksówka korporacyjna, jesteśmy uczciwi i cena jest wskazana przez taksometr". Możesz przy tym mówić po wietnamsku - ale i tak przecież jesteś białasem. Możesz nawet śledzić mapę - wtedy jest szansa, że taksówka pojedzie optymalną (dla ciebie, nie dla taksówkarza) trasą, ale i tak od pewnego momentu nawet nie zauważysz - a taksometr zacznie naliczać szybciej.
Ostatnio w jedną stronę (około 10 km) zapłaciliśmy 160.000đ (24 zł) ,a w drugą 90.000đ (14zł), choć w drodze powrotnej kierowca musiał bardziej kluczyć z powodu jednokierunkowych uliczek. Tyle tylko, że w tym drugim przypadku jechaliśmy z Wietnamką. Ten prosty obraz został jednak zakłócony. Po pierwsze, Grażyna raz jechała uczciwą taksówką (na blisko 10 przypadków). Po drugie, okazuje się, że Wietnamczyków również oszukują, aczkolwiek rzadziej.
Zalety: Kilka osób może jechać, w taksówce jest ciepło, obsługują całe miasto (choć do odległych dzielnic nie przyjadą na telefon)
Wady: drogie i oszukują.

Autobusy
O autobusach wypowie się Grażyna, która miała z nimi dużo do czynienia:
"Trudno ustalić, ile miejskich linii autobusowych kursuje w Hanoi. Na stronie internetowej http://www.hanoibus.com.vn/ mozemy doliczyć się 43 linii; zbliżone ilości widnieją na planach miasta. Jednakże na ulicach Hanoi, można bez trudu natknąć się na pojazdy jeżdżace pod nieuwzględnionymi w powyższej oficjalnej rozpisce numerami, jak 43, czy 201. Skąd zdobyć oficjalny rozkład jazdy takiego autobusu, pozostaje tajemnicą przedsiębiorstwa komunikacyjnego Transerco. Choć nie ma to w zasadzie wielkiego znaczenia; fakt istnienia oficjalnego rozkładu jazdy danej linii autobusowej bynajmniej nie znaczy, że owa linia tego rozkładu będzie się trzymać.

Dla przykładu opiszę historię moich przygód z linią autobusową numer 9, szumnie określaną na stronie internetowej mianem „The circle line”. Wyrusza ona z popularnego placyku położonego nad brzegiem jeziora Hoàn Kiêm – Bờ Hô, okrąża fragment miasta (z grubsza okolice ulic Kim Mã, Cầu Giấy i dzielnicę Đong Đa) – i wraca powrotem do Bờ Hồ.

Autobusy linii 9 kursują w dwie strony. Wywołuje to olbrzymi problem logistyczny z oznaczeniem danego kursu – jak przekazać pasażerom, że wsiadając do tego konkretnego pojazdu, dojadą na Kim Mã w 10 minut, ale sąsiedniemu autobusowi, okrążającemu miasto w kierunku przeciwnym, zajmie to aż trzy kwadranse? Zwykle więc umieszczana jest tabliczka, mająca dookreślić przebieg trasy. Określenia Bờ Hồ – Cầu Giấy – Bờ Hồ jednak niewiele mówią pasażerom, tak więc trzeba dopytywać się konduktora lub kierowcy. Nawet i taki zabieg jednak niewiele pomaga. Nigdy bowiem nie wiadomo, jaką konkretnie trasę obierze dany kierowca; czy pojedzie wzdłuż jeziora, czy skieruje się bezpośrednio w stronę mauzoleum Hồ Chí Minha? Możliwości jest doprawdy wiele, co sprawia, iż korzystanie z tej całkiem użytecznej linii wymaga wiele cierpliwości.

Kiedyś w październiku stałam sobie na przystanku dziewiątki w okolicach Politechniki. Przystanki posiadają rzecz jasna rozkłady jazdy (co uwidocznione zostało na zdjęciu). Rozkład jazdy polega na tym, iż niebieska tabliczka, sygnalizująca przystanek autobusowy, wyklejona jest literkami, dokumentującymi w skrócie przebieg trasy pojazdu. Nie uświadczysz tam natomiast rozkładu czasowego kursowania pojazdów. Co więcej, permanentny charakter oznaczeń na tabliczce sprawia, że trudno dokonywać nań jakichś zmian w przypadku korekty trasy. Tak więc, bywa, że przedsiębiorstwo Transerco postanawia skierować autobus z jednej ulicy na drugiej; jednakże z dawnych przystanków nie znikają oznaczenia. Przytrafiło się to i mi; stałam sobie i czekałam na tą dziewiątkę ponad pół godziny. Dwóch chłopców wietnamskich, pracujących w pobliskiej opustoszałej kawiarni, przyglądało się mi z rosnącą ciekawością. W końcu zaprosili mnie, abym usiadła, opowiedziała skąd jestem i co porabiam. Po pięciu minutach uświadomili mi, że dziewiątka tędy nie jeździ – po prostu nie i koniec, wbrew temu, co widniało na przystanku.

To wszystko razem sprawia, iż nie jestem w stanie aktualnie odpowiedzieć na pytanie, czy autobus linii 9 dojeżdża do polskiej ambasady. Mogę powiedzieć tylko, że w październiku dojeżdżał; w listopadzie już nie; a teraz czasem można go tam spotkać.

Mimo wszystko - emocje, które żywię w stosunku do komunikacji autobusowej w Hanoi, są całkiem pozytywne. W przypadku wielu linii, zwykle udaje się dojechać tam, gdzie się zamierzało (tu pochwały w stronę autobusu linii 31 wożącego mnie na uczelnię). Jest bardzo tanio – pojedyńczy bilet to wydatek 3000 đ (50 groszy). O zakup biletu nie trzeba też sie troszczyć – w każdym autobusie podróżuje sprzedający je kontroler (który, jak sama nazwa wskazuje, pełni też funkcje kontrolne – dba na przykład o to, kto zajmuje miejsca siedzące, wyznacza osobę, która ma wstać, gdy do autobusu wchodzi staruszek). Zwykle leci radio lub muzyka (choć natężenie owych dźwięków sprawia, że tylko częściowo można to uznać za zaletę). Latem klimatyzacja, zimą ogrzewanie. No i co najważniejsze – nie trzeba się targować!"

Autobus koło Politechniki


Przystanek autobusowy. Rozkład się ciężko aktualizuje
Zalety: Tanio i ciepło
Wady: Trasy nigdy nie można być pewnym

Własny motorek lub skuterek
Jest to powszechny środek transportu, co wynika z faktu, że jest to najlepszy sposób poruszania się na małe, ciasne uliczki. Klimat jest cieplejszy niż w Polsce, przez co można nimi jeździć cały rok. Poza tym są dużo tańsze niż samochody. Motorki służą też do transportu przeróżnych towarów, co bywa niebezpieczne. Byliśmy świadkami sytuacji, gdy motorek wiozący biurko zahaczył o inny, skutkiem czego biurko spadło i rozwaliło się tarasując pół jezdni. Motorki z reguły nie mają lusterek wstecznych, za to trąbią gdy kogoś mijają. Do tej kakafonii można się przyzwyczaić.
Motorek wydaje się pełnić istotną funkcję zwłaszcza wśród młodzieży wietnamskiej, coś na kształt samochodu wśród młodzieży amerykańskiej. "But I rather do you on the backseat of my bike" raczej nie wchodzi w grę, ale widuje się pary, w której pasażer, w czasie jazdy, obejmuje kierowcę. Normalnie na tak nieprzyzwoite zachowanie Wietnamczycy sobie nie pozwalają.

Od 15 grudnia 2007 Wietnamczycy mają obowiązek noszenia kasków. Nakaz ten został poprzedzony intensywną kampanią. O ile przed 15 grudnia najwyżej 1 procent użytkowników motorków stosował kaski, o tyle z dnia na dzień liczba ta skoczyła do dziewięćdziesięciu kilku. Obowiązek ten stał się dramatem dla wielu wietnamskich chłopców, którym kaski niszczą zrobioną na sposób koreański fryzurę. Na szczęście wybór kasków jest tak duży, że można dobrać sobie coś modnego.
Zalety: Mobilność, omijanie korków
Wady: Kupno kosztuje, wypożyczenie zresztą też

Własny rower
Rower to uboższy wariant motorka. Również może służyć do transportu towarów i osób. Nie trzeba nosić na nim kasku, za to często widzi się jego użytkowników tradycyjnych wietnamskich trójkątnych kapeluszach - wiejskim nakryciu głowy.
Zalety: Tani
Wady: Jazda w smogu niekoniecznie jest zdrowa

Własny samochód
Bardzo bogaci ludzie mają samochody, często terenowe. Nie poznaliśmy jednak tak zamożnych ludzi. Samochód jest o tyle niewygodny, że trudniej się nim jedzie po wąskich uliczkach albo wśród hordy motorków.


Pociąg
Nie jeździliśmy pociągami wietnamskimi, natomiast jeden widzieliśmy. Można zauważyć tak charakterystyczną dla Hanoi oszczędność przestrzeni miejskiej.








Ruch uliczny na przeciętnie zatłoczonym skrzyżowaniu

Sunday, January 27, 2008

Sprawa krzyża 1

Wietnamski kościół katolicki prowadzi spór z władzami Wietnamu o zwrot zabranych terenów kościelnych. Jednym z nich jest teren byłej delegatury apostolskiej w Hanoi na ulicy Nha Chung. Katolicy postawili na tym terenie krzyż. Jak to jest opisane w niniejszym artykule, niewidocznym zresztą z Wietnamu (cały host http://www.vietcatholic.net jest blokowany). Władza wystosowała do Kościoła ultimatum, aby do 17 w niedzielę usunąć krzyż. Poszliśmy tam. Zgromadziło się dużo ludzi, szacowałbym ich liczebność w szczytowym momencie na 1000 osób. Za krzyżem stały zakonnice i prowadziły modły. Brzmiało to początkowo jak różaniec, ale potem modlitwa się zmieniła. Po prawej stronie był ołtarz. Znaleźliśmy się dość blisko krzyża. Budziliśmy zainteresowanie; pytano nas skąd jesteśmy. Było trochę krzesełek, ludzie zwalniali je ustępując miejsca starszym, ale też rotacyjnie. Nas też zaprosili, abyśmy usiedli. Trudno było odmówić, więc się zgodziliśmy, mimo iż wiele starszych osób stało. Wydaje się, że nasza obecność - jako białych - była cenna. Można mieć nadzieję, że władze nie będą wykonywały brutalnych czynności w obecności zachodnich turystów. W międzyczasie zadzwonił komuś obok telefon - ktoś z USA chciał ze mną rozmawiać. Nie udało się nam jednak dogadać po angielsku i potem telefon trafił do jakiejś pani obok. Ten ktoś pytał, co się dzieje. Było to dziwne i ludzie się też zaniepokoili. Jakiś starszy pan rozmawiał z Grażyną, pytając o to np. gdzie mieszka. Nie wiemy kim był, ale nie wzbudził niepokoju ludzi wokoło, więc może to nie był tajniak.

Nic więcej się nie działo, ludzie zaczęli się zbierać i my też o 18 poszliśmy stamtąd. Zostaliśmy jeszcze zaczepieni przez jakiegoś młodego katolika, który zaczął nam wyjaśniać co się dzieje, pytał nas, czy jesteśmy dziennikarzami. Może z aparatem fotograficznym tak wyglądaliśmy.

Thursday, January 24, 2008

Jedzenie 2

Problem z jedzeniem w Hanoi jest taki, że barów jest mnóstwo - ale trudno stwierdzić, który z nich jest dobry, dopóki się nie spróbuje. W czwartek wieczorem poszliśmy do kiepskiego baru. Serwowali tam ryż z dodatkami, szukaliśmy baru tego typu w centrum, ale ten nie okazał się być godny uwagi. Wszystko było zimne, a krewetki mało świeże, dodatkowo trzeba je było obierać gołymi rękami, a rzecz jasna nie było możliwości umycia rąk. Na szczęście, poza niemiłymi doznaniami kulinarnymi żadnych poważnych skutków ten posiłek nie przyniósł.

W piątek wieczorem z kolei, udaliśmy się do studenckiego baru na ulicy , koło Politechniki, gdzie Grażyna uczy się wietnamskiego. Dla odmiany, było to bardzo miłe doświadczenie. Zamówiliśmy Mỳ Xào Bồ, czyli smażony makaron jak z zupek chińskich, z wołowiną. Obsługa gapiła się na nas bardzo dyskretnie, a poza tym była sympatyczna. Gdy z powodu awarii prądu zgasły światła, poświecili nam komórką, a potem przynieśli świeczkę. A po posiłku, który kosztował nas w sumie 50.000đ (7,50 zł), miło porozmawiali z Grażyną zadając jej standardowe pytania ile ma lat, czy jestem jej mężem, czy mamy dzieci i skąd jesteśmy. W sumie lokal zrobił na nas bardzo miłe wrażenie i na pewno tam jeszcze kiedyś pójdziemy.

W sobotę poszliśmy na lunch do Xôi Yến na potrawę z xôi - ryżem wysokoglutenowym. Lokal był 15 min drogi od domu, ale dotarcie tam zajęło nam to trochę więcej czasu, bo przypomnieliśmy sobie, że mamy za mało pieniędzy i musieliśmy znaleźć bankomat. Bankomaty jak wszystko inne w Hanoi były zgrupowane w jednym miejscu, ale znaleźliśmy je nad jeziorem . Prowizja - 20.000đ - była na szczęście mniejsza niż w Polsce.
Bar był całkiem miły, dostaliśmy miejsca na górze, gdzie przy niewielkim stoliku zjedliśmy coś, co smakiem mi się bardziej kojarzyło z ziemniakami niż z ryżem. Do tego skrawki mięsa kurczaka. Za całość łącznie z 2 butelkami coli zapłaciliśmy 38.000đ (mniej niż 6 zł). Zdjęcia poniżej.


Z góry mieliśmy widok na skrzyżowanie, któremu też zrobiliśmy kilka zdjęć:


Potem poszliśmy do pewnej kawiarni obok Hàng Gai - głównej turystycznej ulicy. Nie była dobrze widoczna, żeby dojść do niej trzeba było przejść przez sklep z pamiątkami. Na dole przed wejściem na schody kelnerka podała nam menu. Jak mi wyjaśniła Grażyna, wynikało to z minimalizowania liczby kursów kelnerki -na dole również się też płaci. Po złożeniu zamówienia za 38.000đ- sok z pomarańczy i shake z mango, zaczęliśmy się wspinać na górę. Trochę to trwało, ale za to widok z góry był ładny i przy tym ciekawy. W Hanoi generalnie domy są wysokie. To miasto pnie się do góry, ale często w sposób niezorganizowany, ktoś zbuduje nowe piętro nad poprzednim i potem prowadzą do niego zewnętrzne schodki. Wygląda to uroczo, ale nie chciałbym wnosić szafy po takich schodkach. Zdjęcia poniżej:




W niedzielę poszliśmy do eleganckiej (zwróćcie uwagę na czystość ścian na fotografiach poniżej) restauracji malezyjsko-indyjsko-indonezyjskiej sprzedającej jedzenie Halal (czyli koszerne dla muzułmanów). Lokal zapewnia, że wszystkie zwierzęta są zabijane w odpowiedni, rytualny sposób. Grażyna zamówiła bakłażana z przyprawami (podobno bardzo dobry), ja wołowinę w zbyt ostrym sosie, ale mięso dało się zjeść z chlebem czosnkowym. Rachunek wyniósł w sumie 170.000đ, ale daliśmy równe 200.000đ (30zł), bo kelner był bardzo miły. Okazał się być Malezyjczykiem, opowiadał nam o Kuala Lumpur, dokąd w lutym polecimy.


W poniedziałek odwiedziliśmy bastion zachodniej cywilizacji czyli KFC (jak widać, skrót się rozwija jako Gà Ran Kentucky). Jedzenie nie było szczególnie smaczne, jak to w KFC, porcje były dość małe, a przy tym Zinger jak widać poniżej - został dość niedbale złożony. Stanowiło to jednak jakąś odmianę po wschodnich kuchniach


Wracając kupilśmy w centrum handlowym morele kandyzowane(smakowały jak jakieś cukierki), za 11.600đ (1,7 zł)


Jeszcze tego samego dnia uliczna handlarka zaproponowała nam za 20.000đ (3zł) poniższe banany. Różnią się one od odmiany, którą jemy w Polsce tym, że są krótkie, i mają nieco inny aromat. Grażyna stargowała do 15.000đ. Ważyły pewnie z 1,5 kg.


W następne dni chodziliśmy głównie do lokali, które już wcześniej odwiedziliśmy. W czwartek na przykład poszliśmy do knajpki przy Politechnice. Tym razem przysiadł się do nas brat właścicielki lokalu (około 40 lat) i zaczął z nami rozmawiać po niemiecku. Jaka to była ulga! Ja niemiecki znam na poziomie naprawdę podstawowym, a mogłem z nim porozumieć. I nie przeszkadzały błędy w rodzaju używania przez niego słowa "springen" (skakać) zamiast "sprechen" (mówić), które nasz rozmówca popełniał, mimo że - jak twierdził - przez 20 lat pracował w Berlinie. W każdym razie miło się z nim rozmawiało, dało się wyczuć - jak sądzę - pewien wpływ kultury zachodu, nie pytał nas o dzieci, a pytanie o wiek zadał dopiero w 3/4 rozmowy.

Saturday, January 19, 2008

Imprezy 1

W sobotę wieczorem stowarzyszenie nauki angielskiego AAC organizowało spotkanie, na które zostali zaproszeni studenci polscy uczący się wietnamskiego - w tym Grażyna i jej znajomi z filologii wietnamsko-tajskiej w Poznaniu. Osoby towarzyszące były mile widziane - generalnie biali byli poszukiwani, zapewne w celu umiędzynaradawiania imprezy. Nazywała się ona New Year Party, co należałoby chyba przetłumaczyć jako Akademia Noworoczna, choć zapewne na PRL-owskich akademiach studenci ubrani w szpiczaste kapelusze w gwiazdki (takie jak się czasami widuje na dziecięcych urodzinach w amerykańskich filmach) nie klaskali i nie kiwali się przy wtórze wesołej piosenki "If you are happy and you know it, clap your hands". Akademia była noworoczna zapewne dlatego, że odbywała się akurat między nowym rokiem według kalendarza słonecznego (słowem, 1 stycznia), a nowym rokiem według kalendarza księżycowego, czyli świętem Tet. Całość odbywała się na dużej sali, w której około 100 studentów bez problemu siedziało przy ścianach -i to było ich jedyne zadanie, ponieważ w akademii nie chodziło bynajmniej - wbrew temu, czego można by się spodziewać - o praktykowanie rozmów po angielsku (zresztą, Wietnamczycy generalnie ucząc się angielskiego, nie ćwiczą mówienia). Atrakcje wieczoru stanowiły za to: słuchanie melodyjnych angielskich piosenek odtwarzanych z płyty, lub śpiewanych przez uprzednio wyszkolonych uczestników i prowadzących, oraz konkursy. Do pierwszego konkursu się nawet w końcu zgłosiłem, bo o ile Wietnamczycy chętnie zgłosili się do uczestnictwa, o tyle spośród Polaków nikt nie miał ochoty. Zerwaliśmy z drzewka kopertki z pytaniami, po czym pani prowadząca kazała nam je otworzyć. Pan prowadzący zakomunikował natomiast, żebyśmy nie otwierali, bo w środku są też odpowiedzi. Jak można by się spodziewać po imprezie organizowanej przez centrum amerykańskie, której celem była nauka języka angielskiego, pytania dotyczyły obchodów wietnamskiego święta Tet. Ja dostałem pytanie "Dlaczego Wietnamczycy nie sprzątają domów pierwszego dnia po święcie Tet". Prawidłowa odpowiedź: "Żeby nie wymieść z domu powodzenia i pieniędzy" nie przyszła mi do głowy. Ostatnia osoba dostała za to pytanie "Jakie duże wietnamskie święto się zbliża", no i zgadła, że chodzi o święto Tet. Kolejny konkurs był tak nudny, że nie chce mi się nawet go opisywać. Prowadzący zaciągnęli do niego na siłę dwie dziewczyny od nas. Ja znalazłem sobie ciekawsze zajęcie - znajdywanie komórek z włączonym bluetoothem i wysyłanie im sygnału z księdzem mówiącym "Dostałeś SMSa". Gdy konkurs się skończył, wszyscy się ulotniliśmy. Wietnamczycy karnie siedzieli na swoich miejscach, choć widziałem, że program był dla nich równie fascynujący, co dla nas.


Poniżej - dekoracja świąteczna, która zauważyliśmy idąc na akademię


Potem pojechaliśmy do klubu Dragonfly. Brakowało jednego miejsca na motorkach, więc pojechałem xe ômem - taksówką motorową. Niestety poznaniacy nie znali adresu klubu, więc podali motocykliście tylko jego nazwę, a ten w pewnym momencie stracił z oczy resztę ekipy (dwie dziewczyny z długimi jasnymi włosami były widocznie za mało charakterystyczne dla niego). Po różnych próbach dogadania się z taksówkarzem ledwo mówiącym po angielsku , dotarłem na miejsce. Próbował się wykłócić o wyższą cenę, ale zapłaciliśmy tyle, ile było ustalone - 15.000đ - i poszliśmy do klubu.

W klubie udaliśmy się na górę, po czym zostawiwszy buty w szafce z napisem: "Nie odpowiadamy za utratę obuwia" weszliśmy boso do pokoju, gdzie po usadowieniu się na matach zamówiliśmy napoje alkoholowe. Piwo za 15.000đ, Pinacolada (nie żałowali alkoholu) za 40.000đ, naprawdę duże i niezłe frytki za 20.000đ. Paliliśmy też sziszę, używając momentami poznanej dzięki wymianie kulturowej z Koreańczykami metody "Na kask motocyklowy". Spędziliśmy tam miłą godzinę, po czym musieliśmy iść, żeby nie wrócić za późno do domu (nie wiedzieć czemu zawsze zamykają od wewnątrz, przez co musimy dzwonić do drzwi i ściągać domowników na dół). Tak skończyło się sobotnie imprezowanie.

Thursday, January 17, 2008

Zakupy 1

Jedną z czynności, w których najbardziej uwidaczniają się różnice kulturowe między Polską a Wietnamem, jest kupowanie.

Większość sklepów i punktów usługowych nie ma wywieszonych cen. Powoduje to, że proponowane są nam kwoty odpowiednio większe, dostosowane do portfela białego (w Wietnamie powszechnie wiadomo, że biali to turyści i są bogaci). Trochę się targujemy, ale ani ja, ani Grażyna nie lubimy tego. Jest to w pewien sposób męczące - trochę jakby każdego dnia pracy trzeba było dyskutować z szefem, ile zapłaci za pracę. Inna sprawa, że i tak kupujemy taniej niż w Polsce. Grażyna kupiła ładną kurtkę jesienną (obok, na tle pobliskiego jeziora Hồ Hoàn Kiếm) na teraz za 200.000 dongów (30zł). Potem kupiliśmy adidasy Nike dla mnie za 300.000 (45zł). Niewątpliwie podróba, ale podobno podróby są tu dobre, bo są robione na tych samych maszynach co oryginalne buty i ubrania, tylko po nocy. Zobaczę, ile wytrzymają.

Są też sklepy i punkty usługowe gdzie podają cenę, ale nie musi to oznaczać, że warto w nich kupować - bo ceny też mogą być dostosowywane do białych. Inna sprawa, że niektóre rzeczy naprawdę kosztują tyle co w Polsce lub drożej, np. kosmetyki czy sprzęt elektroniczny. Zdarzają się też rzeczy z Polski, jak np. poniższy szampon:


Inny "polski" akcent: popularna pasta do zębów, już kupiona:



My najczęściej chodzimy do pobliskiego sklepu sieci Hapro. Szampon czy krem do golenia będzie kosztował odpowiednik ok. 10zł, ale mały (dobry) jogurt owocowy kupiliśmy dzisiaj za 3500 dongów (50gr).

Są sklepy, gdzie cena podana jest w dolarach - i one są drogie. Taki był na przykład w naszym odczuciu sklep wolnocłowy, do którego pojechaliśmy wczoraj. Tuż przed 18 nasza gospodyni przyszła do nas i zarządziła, że jedziemy do sklepu wolnocłowego, bo tylko do 4 dni po przyjeździe do Wietnamu można tam kupować. Pojechaliśmy taksówką, gospodarze zapłacili 26000 đ za 15 min jazdy - cena dla miejscowych. Na miejscu przez 1,5h kupowali jakieś alkohole. Nasza gospodyni musiała z 5 razy stać w kolejce, choć może nazwanie tego kolejką jest trochę na wyrost, bo wyglądało to raczej tak, że tłum ludzi opiera się o ladę i w jakiejś kolejności załatwiają swoje sprawy. Jadąc tam planowaliśmy, że też coś kupimy, ale na miejscu zobaczyliśmy, że ceny podawane w dolarach wcale nie są atrakcyjne. Czajnik za 30$ to nie jest okazja. Mieliśmy dużo (zbyt dużo) wolnego czasu, więc poza czytaniem różnych napisów i dowiedzeniem się, że kupować można do 5, a nie 4 dni po przyjeździe, zaczęliśmy głośno dyskutować, w jaki sposób można by tu narobić najwięcej szkód. Wygrał wariant chwycenia za noże ze stojaka (żeby ochrona była mniej skłonna się zbliżyć, ewentualnie żeby wziąć zakładników) i przewrócenie szafki z alkoholem, nad rzucaniem w nią ozdobnymi talerzami. Kosmetyki nie były z najwyższej półki, a przy tym ciężko się tłuką, więc uznaliśmy, że nie byłoby warto ich atakować. Zastanawialiśmy się również nad monitorem, ale był to CRT - więc też by się nie opłacało. W każdym razie, jeśli ktoś z kupujących lub obsługi znał polski (a bywają tacy), to się z tym nie zdradzał. Musieliśmy się 2 razy pokazać obsłudze i podpisać papier zaświadczający, że kupujemy, a potem mogliśmy w końcu pojechać do domu. A w drodze powrotnej okazało się, że ustalenie ceny przyjazdu z góry ma sens nawet dla Wietnamczyka, bo ten taksówkarz zawiózł nas okrężną drogą.

Dziś za to planowaliśmy mieliśmy się udać do pani Phương - Wietnamki, która studiowała niegdyś w Polsce i rozmawia z Grażyną po polsku, aby nie zapomnieć tego języka. Niestety pani Phương odwołała spotkanie, gdy byliśmy już na przystanku, więc pojechaliśmy do centrum handlowego Vincom Tower. Dużo przestrzeni, sklepów, choć całość wielkości 1/4 Złotych Tarasów w Warszawie. Ceny też warszawskie. Kurtka za 2.000.000 đ (300 zł), choć był też sklep z bluzkami za np. 100.000đ . Poniżej kilka zdjęć

Wednesday, January 16, 2008

Super Express

Gdy 20 grudnia Grażyna wróciła do Polski, na lotnisku zwróciła na nas uwagę reporterka z opiniotwórczej gazety Super Express, przygotowująca artykuł o powrotach z zagranicy na święta. Zainteresowana historią Grażyny zapowiedziała, że materiał zapewne się ukaże, w sobotnim numerze. Niestety, gdy kupiliśmy ten numer, okazało się, że nic o żadnych powrotach nie ma - poza powrotem do świadomości dziecka, które wybudziło się ze śpiączki. Pogodziliśmy się z tą porażką, cóż by wiele mówić, dziecko wychodzące ze śpiączki ma obiektywnie większe szanse na wygranie rywalizacji o cenne miejsce w poczytnej gazecie Super Express niż pracownik naukowy prowadzący najbardziej nawet interesujące badania. Ale dziś okazało się, że nasz historia została umieszczona, pośród nie mniej wzruszających i pewnie równie podkoloryzowanych, w którymś numerze. Poniższy link
http://72.14.235.104/search?q=cache:GJc4xLQ7sPYJ:www.superexpress.com.pl/se/index.jsp%3Fplace%3DleadText%26news_cat_id%3D1892%26scroll_article_id%3D176946%26layout%3D1%26page%3Dtext+%22jan+matusiewicz%22&hl=pl&ct=clnk&cd=7&client=firefox-a
zapewne wkrótce przestanie działać, więc wklejam jego zawartość (trzeba kliknąć aby powiększyć):

Tuesday, January 15, 2008

IT

Problem z Wi-Fi już w poniedziałek się rozwiązał. Jak się okazało, nadajnik Wi-Fi jest piętro nad nami, w pokoju gospodarzy, pełniąc rolę modemu i routera sieci lokalnej. Gospodarze czasem go wyłączali. Internet ma niezłe parametry, testy na http://speedtest.net zwracały 500-2000 kb/s na downloadzie i 230-500 kb/s na uploadzie. Pewną wadą jest czas pingu na www.onet.pl: 400ms, ale pewnie dopóki jestem w Wietnamie - nie zmieni się tego.

W poniedziałek po północy (a w zasadzie we wtorek bardzo rano) Grażyna dostała SMSa. Nie sprawdziła go od razu i po kilku minutach zadzwoniła jej komórka. To była Ngọc - starsza córka gospodarzy, która znajdowała się piętro nad nami i miała problem z internetem. Nie chciała widocznie przeszkadzać nam pukając do drzwi i użyła telefonu. W każdym razie zeszła do nas i zapytała, jaki ma adres IP. Jak się okazało, chciała coś udostępnić koleżance poprzez Direct Connection w programie LimeWire, ale nie mogła, bo obie były za firewallem. Najpierw próbowaliśmy wejść na konsolę konfiguracyjną routera, ale hasło podane na umowie nie działało. W międzyczasie pokazałem jakie mamy adresy IP w sieci lokalnej a jakie w internecie, wytłumaczyłem Ngọc i Grażynie, na czym polega problem i co chcę zrobić, wyjaśniłem im, co to dokładnie jest IP i na czym polega translacja adresów - co wymagało wprowadzenia pojęcia portu. Komputer może wysyłać dane do innego komputera tylko na określony port - port zaś to jest liczba od 1 do 65 tysięcy. Brzmiało to dosyć abstrakcyjnie. Próbowałem opisać port jako mieszkanie w bloku, tylko że zapomniałem, że Wietnamczycy zasadniczo nie mają bloków. Na szczęście Ngọc i Grażyna coś z moich pokrętnych tłumaczeń zrozumiały. Zrobiliśmy testy, czy Ngọc może się połączyć na mój komputer. Mogła, ale to nadal nie rozwiązywało problemu, że nie mieliśmy jak forwardowania portów skonfigurować. I wtedy ona zaproponowała, że jak jest koleżanka przyjdzie to może przegra na mój komputer a potem ona ściągnie te 10GB ode mnie.... Nie przyszło mi do głowy, że ta koleżanka nie jest na drugim końcu świata. Opisałem Ngọc, jak mają skonfigurować ten LimeWire i na tym się skończyło.

Za to mam pewien problem z komórką. Dzisiaj byliśmy w punkcie, gdzie sprzedają karty SIM, ale gdy Grażyna dogadała się z nimi, okazało się, że nie są mi w stanie zdjąć simlocka z mojego k750i. Co więcej, nawet nie znają pojęcia "simlock". Widocznie w Wietnamie nie stosuje się czegoś takiego. Będę musiał albo znaleźć punkt, gdzie słyszeli o tym, np. przeznaczony dla cudzoziemców, którzy zostają tu na dłużej (na pewno dużo takich jest), albo kupić sobie tutaj komórkę. Obecna służy mi jedynie za aparat fotograficzny, Wietnam nie ma umów roamingowych z Polską.

Monday, January 14, 2008

Jedzenie 1

Pośród wielu ciekawych rzeczy, które można spotkać w Wietnamie, na uwagę zasługuje jedzenie. W poniedziałek jedliśmy 3 razy:

O 11.30 na śniadanie, a w zasadzie lunch, poszliśmy na bún chả. Bún - czyli makaron ryżowy w przeciwieństwie do mỳ - makaronu jak z zupek chińskich, i miền - drobnego makaronu sojowego. Chả z kolei to pieczona na węglach wieprzowina (część była przypalona). Kuchnia nie była tak elegancka jak te ze ś.p. Stadionu X-lecia, ale zjeść się dało, jedzenie było smaczne a naczynia prawie całkiem czyste. Jedzenie kosztowało nas w sumie 72000 (10 zł) za 2 osoby. Relatywnie drogo, ale dlatego, że jest położona w centrum i - jak twierdzi Grażyna- jest to najlepsza bún chả w Hanoi.

Zamiast obiadu zjedliśmy ciastka w stylu europejskim z budki przy pobliskim jeziorze. Dzięki ostrzeżeniu Grażyny uniknąłem ciastka z żelkami i słoniną.



Na kolację poszliśmy ze znajomymi Grażyny - Wiktorią i Arturem do restauracji wietnamskiej. Zamówiliśmy lẩu gà - kociołek do którego wkłada się różnego rodzaju mięsa (w tym przypadku gà - kurę), zieleninę i makaron. Wszystko się gotuje na naszych oczach i trzeba w odpowiednich momentach wrzucić odpowiednie składniki (mięso najpierw). Kura (w zasadzie kogut) był już posiekany, ale na tym i zapewne na usunięciu wnętrzności skończyła się jego obróbka. Resztę trzeba było robić samemu, co było o tyle utrudnione, że w lampie nad naszym stolikiem była przepalona żarówka (ciekawe, od kiedy) ,a świecenie komórką było niewygodne. Do móżdżku nie udało mi się dostać - czaszka za dobrze go chroniła, a oko w smaku i konsystencji najbardziej mi przypominało grzybki, które też w kociołku pływały.



W wtorek rano poszliśmy na phở, czyli coś w rodzaju rosołu. Jest to jeden z popularniejszych posiłków jadanych na śniadanie. Jedliśmy w elegenckim lokalu o bardzo czystych ścianach, jak widać na zdjęciu poniżej. Jedno phở kosztowało 20000 (3zł).