Thursday, February 28, 2008

Szkoła

Dzisiejszy wpis jest autorstwa mojego, czyli Grażyny. Janek udostępnił mi możliwość publikowania postów na swoim blogu, dzięki czemu mogę podzielić się z wami moimi refleksjami z uczęszczania na uczelnię w Hanoi.

Jako że przebywam w Wietnamie na tak zwanym stypendium rządowym, w ramach owego stypendium przysługuje mi udział w kursie języka wietnamskiego. Choć to stwierdzenie jest źle sformułowane – z punktu widzenia jednostki prowadzącej nasz kurs, raczej - muszę chodzić na lekcje, bo jeśli nie będę, to zawiadomią ambasadę, a ta odbierze mi stypendium. Owa różnica perspektyw zdecydowanie daje się we znaki.

Kurs na który uczęszczam, prowadzony jest przez Khoa Tiếng Việt và Văn Hóa Việt Nam cho Người Nước Ngoại (wydział języka wietnamskiego i kultury wietnamskiej dla cudzoziemców). Jednostka ta przynależy do uniwersytetu (TĐH Quốc Gia), ale mieści się w jednym z budynków politechniki (Bách Khoa). Powoduje to sporo zabawnych nieporozumień, a także przysparza okazji do podróżowania na uczelnię autobusem wypełnionym młodymi chłopakami, którzy nijak nie chcą ustępować miejsca – nie żeby mi, oczywiście, ale starszym osobom. Zawsze jako pierwsza do ustąpienia wskazywana jest dziewczyna; chłopak będzie twardo siedział. Ale to taka mała dygresja.

Mój wydział - adres i telefon, gdyby ktoś się poczuł zachęcony opisem :-)

Nasze zajęcia odbywają się trzy razy w tygodniu. Z tego dwa razy mamy zajęcia z panią nauczycielką Nhung, a raz – z panem wicedziekanem Chính (popularnie zwanym vicedeanem). W największym skrócie mogę powiedzieć: zajęcia z panią Nhung są zdecydowanie najgorszymi zajęciami, na jakie uczęszczałam kiedykolwiek (a pewną konkurencję mają).

Podstawową przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, że pani Nhung zna język angielski w stopniu co najwyżej podstawowym. Sprawia to, iż nie jest nam w stanie wytłumaczyć znaczenia nowych słów pojawiających się podczas przerabiania podręcznika. W praktyce wygląda to więc tak, iż w czasie lekcji student pyta o znaczenie danego słowa. Pani wówczas albo panikuje, zaczyna się denerwować, i udaje że nie zrozumiała pytania – albo, w optymistycznym wariancie, zagląda do słownika. Zwykle pokazuje nam palcem znaczenie słowa, nie odczytując go - albowiem zrozumienie jej wymowy przysparza kolejnych trudności.

Równie trudne, a może nawet trudniejsze, jest tłumaczenie gramatyki. Pani Nhung po prostu więc przestała nam ją tłumaczyć. Zamiast tego, w ramach prowadzenia lekcji zapisuje nam na tablicy jakieś ćwiczenie, a sama zasiada do papierkowej roboty typu wypełnianie skomplikowanych protokołów, spełniających rolę listy obecności. Zadane nam ćwiczenie ma zaś sprawdzać znajomość konstrukcji gramatycznych, które według naszego podręcznika, mają zostać wprowadzone dopiero za jakiś czas (nie wspominając już o tym, że ćwiczenie zawiera liczne nowe słowa). Pani jednak nie wyznaje najwyraźniej zasady, że najpierw powinno się wytłumaczyć nowy materiał z gramatyki, a później dopiero zadawać do niego ćwiczenia. Nawet w sumie rozumiem jej awersję do tłumaczenia nam czegokolwiek – z jej znajomością angielskiego i talentami dydaktycznymi, po prostu nie jest w stanie tego dokonać.

Innym mocnym punktem lekcji jest przerabianie ćwiczeń z podręcznika. Otóż ćwiczenia te robimy w szaleńczym tempie, metodą „każdy student czyta jeden przykład”. Gdy ktoś próbuje się zastanowić dłużej niż trzy sekundy, pani zaczyna się denerwować i rozwiązuje przykład sama. Jedynym sposobem poradzenia sobie z tym jest stosowanie systemu odliczeniowego – próbuję ogarnąć co n-ty przykład (gdzie n to liczba studentów), który to akurat ja będę czytać, co oczywiście powoduje, że nie starcza uwagi na słuchanie przykładów czytanych przez innych. Proponowaliśmy pani, aby na ćwiczenia zostawiała nam więcej czasu, czy wręcz – aby zadawała nam je do domu, ale oczywiście, jak wszystkie nasze prośby i uwagi, pozostało to bez efektu.

Na "korytarzu" uczelni z Asią (jesienią, gdy było jeszcze ciepło...)

To wszystko nie byłoby jeszcze specjalnie frustrujące – no cóż, zdarzają się słabi nauczyciele (aczkolwiek nauczyciel wykładający język wietnamski na wydziale dla cudzoziemców, nie znający przy tym języka angielskiego przynajmniej na poziomie średniozaawansowanym, jest jednak pewnym ewenementem. Mieliśmy kiedyś zastępstwo z panią sekretarką, i zajęcia były o niebo lepsze, niż zazwyczaj). Tym, co czyni całość sytuacji szczególnie ciężką do zniesienia, jest podejście, które my w Polsce kojarzymy jedynie z poziomem szkoły – podstawowej, gimnazjum czy liceum. Chodzi o kwestię relacji nauczyciel – student, czy – trafniej będzie napisać - nauczyciel – uczeń.

Wiele napisano na temat istotnej roli edukacji w społeczeństwie i kulturze Wietnamu. Nauczyciele zasadniczo cieszą się wysoką pozycją społeczną i prestiżem. System więzi pomiędzy uczniami i nauczycielami jest o wiele bardziej rozbudowany – nie kończy się, jak u nas, na dość bezosobowej interakcji w ramach klasy szkolnej. Uczniowie odwiedzają – czy przynajmniej, tradycyjnie odwiedzali – swoich nauczycieli w domach w czasie święta Tet, a także październikowego dnia nauczyciela. Uczniowie zawsze winni są nauczycielowi posłuszeństwo i szacunek. Lekcje posiadają w niewielkim stopniu charakter interaktywny, nie oczekuje sie od ucznia indywidualnej aktywności czy kreatywności – a raczej tego, iż będzie pilnie słuchał nauczyciela, a następnie przyswajał i odtwarzał przekazywaną przezeń wiedzę.

No cóż. Będąc polskim studentem, lub wręcz osobą, która na proces studiowania spogląda już z drugiej strony barykady – trudno jest się pogodzić z tym, iż na lekcjach języka wietnamskiego jest się ponownie spychanym do szkolnej ławki. Nasza nauczycielka szczególnie często zwykła się denerwować na kwestie naszych nieobecności. Owszem, studenci z zajęć zrywają się dość często, jak to studenci. Jednakowoż przynajmniej dla mnie – osoby, która na te zajęcia bez wyjątku chodzi, no, chyba że akurat wyjedzie do Kuala Lumpur :-) - wysłuchiwanie z ust nauczycielki wygłaszanych z groźną miną stwierdzeń typu:

  • Dlaczego nie było cię w szkole wczoraj? Co robiłeś w tym czasie?
  • Dlaczego przychodzicie częściej na zajęcia nauczyciela Chính, a moje opuszczacie? (Mogłabym wyjaśnić pani, dlaczego, ale nie sądzę, aby panią ta odpowiedź ucieszyła...)
  • Jeśli nie będziecie chodzić na zajęcia, to doniesiemy o tym ambasadzie, i zabiorą wam stypendium! (biorąc pod uwagę sprawność komunikacji na linii uczelnia-ambasada, groźba ta jest czysto abstrakcyjna)
  • Jeśli nie będziecie chodzić na zajęcia, to napiszemy do waszych uczelni w Polsce, i będziecie mieli problemy! (jak wyżej),

jest dosyć frustrujące. Szczególnie ta ostatnia groźba mnie powaliła- myślę, że w Instytucie Socjologii będą istotnie wstrząśnięci faktem, iż mgr Grażyna Szymańska-Matusiewicz opuściła w semestrze zimowym dwa dni zajęć z języka wietnamskiego w Hanoi.

Kot z kantynki, gdzie sprzedają CIEPŁE napoje

Trudno mi pozbyć się posiadanego dotychczas podejścia, że zajęcia na uczelni są pewnego rodzaju wspólnym przedsięwzięciem, realizowanym zarówno przez wykładowcę, jak i studentów. Wykładowca określa pewne ramy, w których studenci się poruszają; gdy przekraczają te ramy, mogą spotkać ich sankcje. Sam również jednak posiada określone zobowiązania – na czele z przygotowaniem się do zajęć, a także pojawianiem się na zajęciach, lub przynajmniej odwoływaniem ich z wyprzedzeniem, jeśli się nie mogą odbyć. W Wietnamie sprawa wygląda zaś tak, iż zobowiązania ma jedynie uczeń – w dodatku nie są one ściśle określone. Uczeń po prostu ma się uczyć i ma nie opuszczać lekcji. Działania ucznia mają być niejako procesem spłacania długu wdzięczności nauczycielowi za to, iż ten obdarza go dobrodziejstwem nauki. Tak więc, nie mamy prawa mieć do pani Nhung pretensji, iż nie pojawiła się w ogóle na zajęciach, nikogo nie uprzedzając; nie mamy też prawa wymagać, żeby nauczycielka tłumaczyła nam gramatykę, i tak dalej. Tak wygląda borykanie się z różnicami kulturowymi w praktyce.

Trochę chyba tylko szkoda na to wszystko rządowej kasy. Prawda jest taka, iż wśród osób obecnie uczęszczających na zajęcia większość to studenci filologii wietnamsko-tajskiej z Poznania, którzy to, czego teraz "się uczymy", kiedyś już przerabiali - nic nowego to w ich zasób wiedzy to nie wnosi. A ja tyle się nauczę, co sama w domu. Ale jako że nikogo to nie obchodzi, pewnie ów stan rzeczy się utrzyma.

Aby zakończyć optymistycznym akcentem, powiem tylko, że thấy Chính, czyli vicedean, to zupełnie inna bajka. Przynajmniej raz w tygodniu uczęszczanie na zajęcia z języka wietnamskiego jest trochę mniej frustrujące :)

Wednesday, February 27, 2008

Kuala Lumpur 3

Architektura
Architektura, jaka jest, każdy widzi. Zdjęcia dobrze pokazują wygląd KL z jego mieszanką starych świątyń i nowoczesnych wieżowców. Petronas Towers - najwyższy podwójny wieżowiec świata - pięknie wyglądał w nocy, ale wiele innych brył też jest ciekawych. Mieliśmy okazję obejrzeć miasto z tarasu widokowego na wieży telewizyjnej i wyglądało to imponująco.

Po lewej - kawałek niższej zabudowy

Dobrym pomysłem było przejście się na city nocą - niektóre budowle wyglądają jeszcze efektowniej.
Petronas Towers nocą



W tle - wieża telewizyjna

Na pierwszym planie - obudowana rura biegnąca wzdłuż mostu


Jedzenie
Nie mieliśmy okazji zbadać oferty gastronomicznej Kuala Lumpur tak dokładnie, jak to robimy w przypadku Hanoi. Nie próbowaliśmy np. potraw kuchni chińskiej. Jedliśmy za to dania w lokalach hinduskich i hindusko-muzułmańskich, starając się wybierać te z dużą ilością miejscowych w środku.

W piątek po przylocie poszliśmy do dzielnicy Little India. Ponieważ nie znaleźliśmy lokalu polecanego przez przewodnik Lonely Planet, postanowiliśmy poszukać innego. Naszą uwagę przykuła tablica (zdjęcie poniżej) na której w dwóch alfabetach podana była nazwa lokalu - Vasantha Bhavan.

Weszliśmy do środka budynku, po schodach na górę. W dużej sali tylko 2 stoliki były obsadzone, w tym jeden przez rodzinę hinduską. Zamówiliśmy 2 razy danie o nazwie Dhosa - coś w rodzaju naleśnika z kurczakiem, płacąc za smaczny posiłek dla 2 osób z 3 sokami owocowymi 15 RM (11,75 zł).

Podczas następnych dni próbowaliśmy podobnych dań. Czasami był to kurczak pieczony Tandoori, jak na zdjęciu poniżej. Najczęściej zamawialiśmy jako dodatek Nan - bardzo dobry chleb hinduski. Grażyna, gdy tylko było można zamawiała lassi - napój jogurtowy. Mi bardziej smakował lime juice - czyli lemoniada, bardzo dobra na ten upał. Dostarczany napój był ciepły, ale po chwili się oziębiał, gdy kostki lodu się zaczynały rozpuszczać.

Średnio płaciliśmy około 20 RM (15 zł) za posiłek. Komfortowe było to, że nie musieliśmy się pytać o cenę potraw, która z reguły była gdzieś napisana, bo mieliśmy poczucie, że podadzą taką cenę jak dla miejscowych. Tak zresztą zawsze było. Poza tym kelnerzy z reguły przynosili rachunek, zanim zdążyliśmy skończyć posiłek, przez co mogliśmy szybciej wyruszyć w dalszą drogę.

"Muzułmanka" w niekoszernej knajpie budziła zdumienie

Ostatni posiłek w restauracji tajskiej

Toalety
Ten aspekt podróży jest rzadko kiedy opisywany, a zasługuję według mnie na pewną dozę uwagi. Mimo, że KL sprawia wrażenie bardziej zwesternizowanego niż Hanoi, częściej można było spotkać toaletę kucaną. Niewątpliwie jednak jest to bardziej higieniczne rozwiązanie niż te, które znamy z Polski. Poza tym, podobnie jak w Wietnamie, podstawowym sposobem higieny był krótki wąż służący do podmywania się (używa się tego chyba podobnie jak bidetu), a papier toaletowy nie zawsze był dostępny. Dodatkowo aura wokół niektórych toalet sięgającą wielu metrów skłaniała do wniosku, że w Polsce ta kwestia jest lepiej rozwiązana. Choć jest to też kulturowo uwarunkowane - podobno dla Hindusów nasza metoda z wykorzystaniem papieru toaletowego jest obrzydliwa.

Dwa razy spotkalismy się z ciekawymi toaletami. Raz było na łodzi wiozącej nas na Pulau Ketam - wyspie na palach, którą jeszcze opiszę. Toaleta składała się z gołej muszli klozetowej usadowionej dość wysoko i rury, która ciągle tłoczyła w nią wodę morską.

Druga ciekawa toaleta to była nowoczesna budka, która po wrzuceniu 0,4 RM (30 gr) otwierała się ukazując wnętrze z licznymi wygodami jak np. podpórką dla niepełnosprawnych czy rozkładanym stołem do przewijania niemowląt. Co ciekawe toalety były dwie: jedna z siedzeniem, a jedna kucana. Widać, że oba podejścia traktowane są jako równorzędne. Drzwi się zamykało i otwierało przyciskiem, oprócz tego był osobny przycisk alarmu. Deska klozetowa sama chowała się w ścianę i wysuwała się wyczyszczona, z resztkami płynu do mycia. Po 15 minutach drzwi wejściowe się same otwierały. Są pomysły, aby podobne chyba przybytki zainstalować w Warszawie (cena jednego miałaby wynosić w przeliczeniu ponad 1 mln złotych).



Nightlife
W przeciwieństwie do Hanoi, gdzie mało co jest czynne po godzinie 22, w KL życie nocne kwitnie. Któregoś dnia postanowiliśmy się rozerwać. Widzieliśmy wiele klubów nocnych, niektóre z selekcją i opłatą za wejście rzędu 30 RM. W końcu poszliśmy do jednego pubu. Wypiliśmy tam piwo i kilka drinków. Każdy z napojów kosztował około 16 RM (12zł), więc taniej niż w Warszawie, choć zdecydowanie drożej niż w Hanoi, gdzie drink kosztuję często tyle samo lub niewiele więcej niż napój bezalkoholowy.


Wracając widzieliśmy przechadzające się po chodniku trzy panie ubrane tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, że są w pracy i na czym ta praca polega. Wracając do hotelu (było po 1) mineliśmy na Jalan Cheng Lock kilka otwartych punktów gastronomicznych. Metro zamykają podobno o północy, ale i tak można było odnieść wrażenie, że Kuala Lumpur żyje całą dobę.

Sunday, February 24, 2008

Kuala Lumpur 2

Przylot
Przylot do Kuala Lumpur odbył się bez problemów. Najbardziej kłopotliwe było oczywiście złapanie taksówki na lotnisko w Hanoi (trudno oczekiwać, aby z centrum miasta był zorganizowany jakiś publiczny transport na lotnisko odległe o 30km). Dwie pierwsze taksówki z ofertami - 280.000đ i 300.000đ odrzuciliśmy, ale w trzeciej, którą złapaliśmy po 5 minutach czekania taksówkarz jako orientacyjną cenę podał 220.000đ (33zł). Wyszło o 10.000đ drożej, ale i tak byliśmy bardzo zadowoleni. Spisałem sobie jego numer telefonu, ale niestety jest to numer do korporacji, a nie konkretnego taksówkarza.

Nie mieliśmy przydzielonych miejsc w samolocie linii AirAsia, ale nie był to problem, bo i tak był on w połowie pusty. Gdy wyszliśmy - uderzyło nas gorące powietrze. Było ze 20 stopni więcej niż w Hanoi - bardzo przyjemne uczucie.

W KL planowaliśmy pojechać autobusem do centrum, ale okazało się, że jest inny, jadący na China Town (9 RM - 7zł za osobę). Kierowcy mówili po angielsku, autobus - oczywiście klimatyzowany - wysadził nas 5 minut drogi od hotelu. Byliśmy bardzo zadowoleni.

Autobus z lotniska na Chinatown

Klimat
Klimat jest dość monotonny, ale za to przyjemny, bo zarówno równikowy jak i oceaniczny. Maksymalna temperatura dnia to 31-33 stopni przez cały rok. Niekiedy pada mniej, niekiedy więcej; w czasie naszego pobytu nie załapaliśmy się na deszcz, ale myślę, że jest on nawet przyjemny. Gorąco powoduje, że człowiek szybko się męczy chodząc, ale wszystkie środki transportu są klimatyzowane. Momentami było nam w nich nawet za zimno, a do kina w pobliskim Singapurze podobno należy iść z kurtką.

Transport
Powiedzieć, że transport w Kuala Lumpur jest lepiej zorganizowany i nowocześniejszy niż w Hanoi to za mało. On przewyższa nawet ten w Warszawie. Nie żeby to było bardzo trudne, ale nie spodziewaliśmy się takiego stanu rzeczy. Jest kilka konkurujących ze sobą przewoźników, obsługujących zarówno transport kolejowy i autobusowy w mieście, jak i dojazd do miasta. To akurat rodzi pewne problemy, gdyż mają również oddzielną infrastrukturę: tory i dworce. Dlatego też chcąc skorzystać z danej linii, trzeba wpierw odnaleźć stację odpowiedniego przewoźnika.
Rozwiązaniem, które byłoby chyba zbyt nowoczesne jak na Warszawę, są automaty do sprzedaży biletów do metra. Mogło by to spowodować, że w niedziele wieczorem nieprzewidujący turysta, który nie zaopatrzył się uprzednio w bilety, nie musiałby jechać na gapę. W KL na ekranie dotykowym wybiera się stację na którą chce się dojechać, można czasami wybrać ilość biletów, po czym wpłaca się banknoty i monety, a automat wydaje bilet i resztę. Bilet na sąsiednie stację kosztuje 1 RM (75gr) a każda następna zwiększa koszt o 0,1 RM (z reguły). Bilet jest potrzebny, aby przejść przez bramkę na peron oraz aby wyjść z niej peronu na stacji docelowej. Warto nadmienić, że tylko część jazdy odbywa się pod ziemią, często trasa wiedzie wiaduktami nad ulicami. Zastanawiam się, czy w Warszawie nie można by w niektórych dzielnicach puścić metra nad ziemią.

Jazda w kierunku stacji Masjid Jamek


Wjazd na stację KL Sentral

Transportu autobusem nie testowaliśmy, za to zdarzyło nam się 3 razy wziąć taksówkę. Za pierwszym razem z dworca kolejowego do parku z ptakami - zapytaliśmy kierowcę, ile weźmie, a ten nas odesłał do kasy na dworcu, gdzie kupiliśmy... bilet na taksówkę. Ciekawe rozwiązanie - cena taryfy jest ustalana centralnie. Z tym kwitkiem podeszliśmy do koordynatora stojącego przy postoju dla taksówek, a ten skierował nas do najbliższego pojazdu. Kierowca wziął kwitek i zawiózł nas na miejsce. Gdy wracaliśmy z powrotem do domu, kasa przy parku była już zamknięta i kierowca wziął tyle, ile się umówiliśmy (bodajże 15RM za około 15 min jazdę).

Ruch na ulicach jest mniej ciekawy niż w Hanoi. Najwięcej jest samochodów, ale są też motorki. Nie zdecydowałem się wynająć motocykla na te kilka dni, za dużo byłoby z tym pewnie roboty, transport publiczny i taksówki są dobrze zorganizowane, a poza tym przy takiej ilości samochodów jeżdżenie motorem przestaje być przyjemne. Wolę ruch w Hanoi - i dotyczy to również sytuacji, gdy jest się pieszym. Tam człowiek po prostu przechodzi wolno przez ulicę w dowolnym momencie - a w KL trzeba czekać aż się zapali światło. Przy tym często jest tak, że samochody mają zielone światło, a piesi poruszający się w tym samym kierunku nie. W takich sytuacjach przechodziliśmy - ale nie byliśmy pewni, czy kierowcy się tego spodziewają.

Mieliśmy też często problemy w zorientowaniu się po jakiej ulicy idziemy. W Warszawie niebieskie tablice z nazwą ulicy i numerem domu skutecznie ułatwiają orientację. W Hanoi na prawie każdym sklepiku jest napisany adres z nazwą ulicy. W KL nazwy ulic były podane tylko przy skrzyżowaniach, a i tak nie przy wszystkich.
Ulice za dnia

Ulice nocą
Stroje

Zróżnicowanie kulturowe Malezji sprawia, że można zobaczyć rozmaite style ubioru. Widzieliśmy 2 razy muzułmanki ubrane w czarny nikab zakrywający całe ciało. Z reguły jednak nosiły one barwne, wzorzyste tudongi (regionalna odmiana hidżabu) i do tego albo długie, kolorowe tuniki z dopasowanymi kolorystycznie spódnicami, albo strój zbliżony do europejskiego. Niektóre Hinduski nosiły sari. Widać też było chińskie dziewczyny w naprawdę krótkich spodenkach. Grażyna też zmieniała swój image. W sobotę ubrała się jak muzułmanka, bo chodziliśmy po meczetach, a następnego dnia udało mi się ją namówić na krótkie spodenki.

Wielu mężczyzn nosiło europejskie ubrania, również garnitury (współczuję, w taką pogodę). Rzadko kiedy widziało się ich w krótkich spodenkach. Za to muzułmanie nosili często bardzo wzorzyste i kolorowe koszule, a można było też spotkać mnicha buddyjskiego w jednokolorowej szacie.
Sklep z męską odzieżą w Suria KLCC

Religia

Malezja jest krajem muzułmańskim, ale inne religie są też tam obecne. Ponieważ w Hanoi widzieliśmy tylko jeden meczet, więc w KL zwiedzanie postanowiliśmy zacząć od świątyń muzułmańskich. W sobotę poszliśmy najpierw do meczetu Little India położonego w dzielnicy o tej samej nazwie. Weszliśmy na dziedziniec świątyni - i tam musieliśmy się rozdzielić, gdyż mężczyźni modlili się po lewej, a kobiety po prawej stronie. Zdjąłem buty i uklęknąłem na posadzce między muzułmanami. Ich modlitwa polegała na klęczeniu i wykonywaniu różnych gestów, głównie pokłonów w kierunku, jak sądzę, Mekki. Po 5 minutach wyszedłem stamtąd i planowałem przejść na dziedziniec, ale siedzący tam muzułmanin wskazał mi, żebym poszedł na górę. Zrobiłem tak i dotarłem po schodach do dużej sali, gdzie jedynym rodzajem ozdób były łuki typowe dla architektury muzułmańskiej. Oczywiście żadnych obrazów, pusta sala z modlącymi się mężczyznami. Wyglądało to bardzo abstrakcyjnie i minimalistycznie, zwłaszcza po świątyniach konfucjańskich czy pagodach buddyjskich, które pełne są rzeźb, kadzideł i darów ofiarnych. Nastrój świątyni był jednak wyczuwalny. Druga klatka schodowa była zasłonięta, ale widziałem na niej muzułmanki idące na górę. Piętro wyżej była sala modlitw dla kobiet. Jak mi potem relacjonowała Grażyna, wiele kobiet zdejmowało hidżaby i przebierało się w specjalne białe szaty do modlitwy. Dało się też wyczuć dużo życzliwości i wsparcia między muzułmankami. Zszedłem na dół zgarniając przy okazji kilka ulotek po angielsku propagujących islam. Można było w nich zauważyć pewne poczucie przewagi nad religiami wschodnioazjatyckimi nastawionymi - zgodnie z ulotką - na zapewnienie pomyślności w życiu doczesnym poprzez palenie kadzideł i składanie ofiar.

Potem poszliśmy do meczetu Jamek (Masjid Jamek). Na wstępie zostaliśmy uprzedzeni, że nie możemy wejść do środka, pośród modlących się, bo mamy aparat fotograficzny. Obejrzeliśmy jednak meczet z zewnątrz, chodząc po parku świątynnym. Niektórzy znajdujący się na posadzce, gdzie odbywały się modlitwy, zajmowali się innymi czynnościami. Niektórzy spali, ktoś reperował spodnie. Widać, że co innego niż w kościołach katolickich jest traktowane jako właściwe zachowanie. Było wiele kranów z wodą do dokonywania ablucji, z czego też skorzystałem (było gorąco, więc zmoczenie głowy było sporą ulgą). Grażyna weszła nawet do pokoju modlitw.
Widok na meczet Jamek

Zbliżenie na meczet

Mężczyźni modlący się lub wykonujący inne czynności


Następnego dnia zwiedziliśmy świątynię hinduistyczną. Wyglądała ona zupełnie inaczej niż meczet. Mnóstwo posągów, ofiary z owoców, ludzie przychodzący całymi rodzinami, bez podziału według płci. Nie wszyscy się modlili, choć większość tym się właśnie zajmowała. Widać był półnagich mężczyzn przeprowadzających obrzędy. Oprócz tego liczne figurki Ganeśa - boga o głowie słonia, czy wielorękiej bogini Lakszmi.
Świątynia hinduistyczna
Lakszmi

Dary

Kapłan?

Kościół katolicki. W kraju z bardzo ograniczoną wolnością słowa
drut kolczasty jest często spotykanym elementem ogrodzenia.


W stacji metra spotkaliśmy się za to z automatem do ... chiromancji. Trzeba było przyłożyć rękę i wrzucić dwie monety po 20 sentów (15gr). Chciałem się nawet dowiedzieć, co elektroniczna maszyna sądzi o mojej przyszłości, zwłaszcza zawodowej, ale niestety urządzenie nie chciało przyjąć drugiej monety.

Automat do chiromancji

Zdjęcia z naszych wędrówek po świątyniach znajdują się też tutaj.

Wylot
Gdy z żalem opuszczaliśmy Kuala Lumpur postanowiliśmy pojechać super-szybkim i nowoczesnym pociągiem, który za podobną ceną jak taksówka (70 RM - 52zł za 2 osoby) zawiezie nas na lotnisko. Pociąg sprawił świetne wrażenie. Wygodne siedzenia, serwis informacyjny po angielsku wyświetlany na ekranie ciekłokrystalicznym.


Pociąg na lotnisko


Okolice KL z okna pociągu

Po 28 min byliśmy na terminalu głównym KLIA (Kuala Lumpur International Airport). Mieliśmy 1,5h do wylotu i zaczeliśmy się rozglądać, gdzie jest przejście do drugiego terminala. Obojgu nam się wydawało, że ten drugi terminal - specjalnie dla tanich linii lotniczych AirAsia - jest tuż obok głównego. Ponieważ nie było strzałek, więc postanowiliśmy dowiedzieć się tego w informacji. Tam nam powiedzieli, że można pojechać specjalnym autobusem, ale skoro mamy tak mało czasu, to lepiej, żebyśmy wzięli taksówkę. Przerażeni perspektywą niezdążenia, kupiliśmy w kasie bilet na taksówkę (bodajże 38 RM - 29zł). Muzułmańska kasjerka wykłócała się z jakimś pasażerem mówiąc mu "I give you the ticket" (ech, ten brak zaznaczania czasu w językach malajo-polinezyjskich), ale obsłużyła nas. Pobiegliśmy do postoju taksówek, na szczęście jakaś już stała. Wrzuciliśmy rzeczy do bagażnika i pojechaliśmy. Taksówkarz zapytał nas, kiedy lecimy i rzeczywiście się spieszył. Nie wykonywał aż tak ryzykownych manewrów jak wietnamscy kierowcy autobusów, ale i tak wyprzedzał, gdy tylko mógł. Jechaliśmy około 10 minut po pięknej okolicy zastanawiając się, czy zdążymy. Mieliśmy jakieś 1:15 do odlotu, gdy dotarliśmy na drugi terminal. Check-in, odprawa paszportowa, sprawdzanie bagażu podróżnego zajęło nam 15 min (!). W życiu nie mieliśmy takiego tempa - ale wynikało to też z braku kolejek. Mieliśmy godzinę do wylotu, gdy usadowiliśmy się przed bramką. Następne 30 min wytracaliśmy czas, w końcu bramki się otworzyły.

W samolocie znów było dużo miejsc pustych, my się znaleźliśmy wśród grupy - sądząc po wieku - wietnamskich studentów . To było ciekawe doświadczenie. Wietnamczycy podeszli do lotu na luzie. Nie zapinali pasów, czasami przechodzili między siedzeniami, gdy wchodziliśmy w turbulencje i wyświetlał się międzykulturowo zrozumiały - jak mi się zawsze wydawało - znak "zapiąć pasy". Stewardesy kilkakrotnie przychodziły ich napominać. Raz stewardesa przyszła, gdyż nacisnęli przycisk wezwania pomocy. Chyba nie wpadli na to, do czego to służy - a przynajmniej próbowali sprawiać takie wrażenie. Ale najbardziej się popisali, gdy schodziliśmy do lądowania. Jest to najbardziej niebezpieczny moment lotu, nie można mieć włączonych żadnych urządzeń, nie tylko telefonów komórkowych (które zresztą należy mieć wyłączone podczas całego lotu). Schodzimy więc do lądowania, wszyscy są zapięci pasami, stewardesy też są poza zasięgiem wzroku. I co widzę? Młody Wietnamczyk siedzący za mną, korzystając widocznie z faktu, że stewardesy też siedzą i nie widzą co się dzieje, wyjął komórkę i coś na niej robi. Odwróciłem się i zacząłem go ostro opieprzać po angielsku (zastanawiałem się, czy mu jej po prostu nie zabrać). Nie pomogło, więc tym razem Grażyna zwróciła się do niego po wietnamsku każąc mu wyłączyć komórkę. Tym razem to zrobił (biały mówiący niespodziewanie po wietnamsku budzi najwyraźniej respekt), ale i tak w sąsiednim rzędzie inni Wietnamczycy robili coś na swoich komórkach. Nie wiem, czy zakłócili pracę urządzeń pokładowych, w każdym razie wylądowaliśmy szczęśliwie.

Z powrotem jechaliśmy busikiem ($2 za osobę), który nas wysadził 15 min od domu. Dodarliśmy tam, przez większość czasu rozmawiając z pewnym 50-letnim na oko Kanadyjczykiem, który właśnie zwiedzał Azję południowo-wschodnią. Wracał z 3-tygodniowego pobytu w Malezji, a po Wietnamie wybierał się do Chin na kilka miesięcy.

Friday, February 22, 2008

Kuala Lumpur 1

Skuszeni ofertą Air Asia oraz chcąc wykorzystać bliskość geograficzną polecieliśmy na 5 dni (od 15.02 do 19.02) do stolicy Malezji - Kuala Lumpur. To 1,8 - milionowe miasto okazało się bardzo przyjaznym miejscem - gorącym, ciekawym, o infrastrukturze rozwiniętej nie gorzej niż w Warszawie, cenach niewiele większych niż w Hanoi, a różnorodności zbliżonej do Londynu czy Nowego Jorku. Najpierw przedstawię kilka podstawowych faktów o Malezji:

Podstawowe fakty

Walutą Malezji jest ringgit - stosowany jest skrót RM. 1 RM = 0,75 zł. Malezja liczy sobie 27,5 mln mieszkańców. Jest położona na Półwyspie Malajskim i wyspie Borneo. Malajowie stanowią 62% ludności. Większość z nich praktykuje islam, który jest też religią państwową. 24% ludności jest chińskiego pochodzenia - ich przodkowie zostali sprowadzeni przez Brytyjczyków. Podczas swojego panowania sprowadzili oni też Hindusów, którzy stanowią obecnie 8% ludności.

W samym Kuala Lumpur spośród 1,8 mln mieszkańców (7,2 mln w obszarze metropolitalnym) najwięcej jest ludzi pochodzenia chińskiego - 43% ponad Malajami i rodzimą populacją (Bumiputra) - 38% oraz Hindusami - 10%. Cudzoziemców jest około 10%.

Język

Oficjalny język Malezji - Bahasa Melayu - jest bardzo podobny do Bahasa Indonesia - urzędowego języka Indonezji, uznawanego za jeden z najprostszych języków świata. Różnice są między nimi w części słownictwa i wymowie - malezyjska jest podobno trudniejsza i bardziej zróżnicowana, ale i tak jest nieporównywalnie prostsza niż wymowa wietnamska. Nie ma czasów, zamiast nich tylko stosowane czasami słowa znaczące "już", "wczoraj", "jutro" precyzujące czas, gdy nie wynika on z kontekstu. Nie ma deklinacji ani koniugacji. Liczba mnoga tworzona jest przez powtórzenie, np. "burung burung" znaczy "ptaki". Wymowa jest zbliżona do polskiej, co jest dużą ulgą po języku wietnamskim, w którym są np. 3 rodzaje głoski "o" a każda może potencjalnie wystąpić w 6 tonach, co daje 18 różnych fonemów, które trzeba umieć rozróżnić i wyartykułować. Poza tym w malezyjskim wiele słów pochodzi z angielskiego, ale jest zapisywanych fonetycznie, np. sentral, buku (od book), kolej (od college). Dodatkowo na skutek obecności mniejszości hinduskiej mówiącej po angielsku oraz konieczności istnienia języka kontaktowego pomiędzy różnymi grupami etnicznymi, prawie wszystkie napisy występują w wersji nie tylko malajskiej, ale i angielskiej (nierzadko dochodzi wersja chińska, ewentualnie w innych językach). Przy tym, są one poprawne, np. w kawiarniach z bezpłatnym bezprzewodowym internetem widnieje napis "Free Wi-Fi" (bezpłatne Wi-Fi) zamiast najczęściej spotykanego w Hanoi "Wi-Fi free" (wolny od Wi-Fi) Dodatkowo praktycznie z każdym można się po angielsku porozumieć. Pod tym względem sytuacja jest nawet lepsza niż w np. Danii, choć tam ludzie mówili ze znacznie poprawniejszym akcentem. Tu miałem momentami problemy ze zrozumieniem, choć Grażynie szło znacznie lepiej.

Napisy na drzwiach w Suria KLCC

Hotele

Mieszkaliśmy w około 70-pokojowym hotelu China Town Inn na Jalan (ulicy) Petaling (na zdjęciu poniżej)
Grażyna na tle wejścia do naszej ulicy

Recepcjonistka - Malajka - z którą mieliśmy do czynienia była bardzo miła, oprócz niej widywaliśmy na recepcji jeszcze dwoje pracowników - też chyba Malajów. Któregoś razu wydawało mi się, że jest jeszcze jeden recepcjonista, ale jak się okazało była to znajoma pani, która po prostu obcięła się na łyso. Zapytanie o przyczynę wydawało mi się nie na miejscu, zrezygnowałem też ze skomentowania "You look beautiful". Taki komentarz skierowała zaś ona w kierunku Grażyny, gdy ta w sobotę rano zeszła na dół w hidżabie i długiej sukni (zwiedzaliśmy tego dnia meczety, więc ubraliśmy się tak, żeby nas wpuścili - niemniej jednak, o ile widok białej muzułmanki może dziwić, o tyle jeszcze bardziej konfundujące jest jeśli ta osoba raz nosi odpowiedni strój, a raz nie.)

Za pokój typu "deluxe" płaciliśmy $32 za noc. Pokój był niewielki, ale miał łazienkę i co najważniejsze - klimatyzator, który choć stukotał, to zapewniał świeże powietrze, zwłaszcza, gdy zamknęło się okno. Okno miało wychodzić na nocny targ (Grażyna doczytała się tego po złożeniu rezerwacji), więc kiedy zobaczyliśmy, że jest zakryte przez jakiś kontener to nie zmartwiliśmy się, bo choć widoków nie było, to za dnia się napatrzyliśmy - a przynajmniej w nocy było cicho. Niestety przez to w pokoju było ciemno, jedna schowana w suficie lampa oraz lampka nocna z pokrowcem pochłaniającym większość światłą nie zapewniały dobrych warunków do czytania. Najlepsza widoczność była w łazience - świetlówka jest może mało eleganckim źródłem światła, ale w tym momencie nam to nie przeszkadzało, zwłaszcza że w Wietnamie przyzwyczailiśmy się, że ten rodzaj oświetlenia jest odpowiedni nawet dla świątyni. Pamiętając wygląd naszej łazienki w Hanoi nie zdziwił nas też brak kabiny prysznicowej. To że woda rozlewała się na całą łazienkę, przez co robiło się błoto (tym większe, że w pokoju brakowało wycieraczki) nie było dużym problemem, gdyż pokój był codziennie sprzątany. Każdego dnia po powrocie widzieliśmy też nasze kurtki wyjęte zza otworu między ramą łóżka i materacami. Zastanawiałem się, czy nie napisać kartki (osoba sprzątająca hotele pewnie zna angielski) lub nie zgłosić na recepcji, że z powodu skrzypienia łóżka przy ocieraniu materaca o jego ramę odsuwamy te 2 elementy od siebie i wkładamy kurtki celem zapobieżenia ponownego przysunięcia się materaca.
Nasz pokój, Grażyna gotowa na wyprawę do meczetów

Łazienka

Na dole w recepcji można było kupić butelkę wody za 2 RM (1,5 zł) - czyli za tyle, ile na ulicy. Miłe było to, że nie zdzierali przy okazji. Cena 1 RM (75gr) za 10 minut korzystania z internetu na jednym z 2 komputerów koło recepcji nie byłą tak korzystna, ale może służyła też ograniczaniu zajętości tego cennego zasobu. Tak czy inaczej któregoś razu wychodząc na wieczorny posiłek nie mogliśmy skorzystać z internetu, bo para nordyckich z wyglądu białasów okupowała 2 komputery. Wracając do hotelu po przynajmniej 1,5 godziny zastaliśmy ich w takim samym stanie. Uznaliśmy, że korzystali z internetu przez ten cały czas, choć być może robili w tym czasie inne rzeczy (było w tych dwóch mężczyznach coś takiego, że określanie ich jako "pary" wydało nam się uzasadnione)

Zakupy

Obok naszego hotelu na znajdował się słynny Night Market - Nocny Targ. Zajmował on całą szerokość ulicy Jalan Petaling. Codziennie przechodząc koło niego byłem wielokrotnie nagabywany przez pracujących tam Chińczyków. Władali oni językiem angielskim zdecydowanie lepiej niż Wietnamczycy z Hanoi, przez co zaczepki były znacznie bardziej różnorodne. Zamiast monotonnego "Hello", "Taxi, sir", "Moto, sir" słyszałem znacznie bardziej rozbudowane konstrukcje w rodzaju "Friend, you need a watch", "I have something for you, my friend". Owym "friend" często towarzyszyło "przyjacielskie" poklepywanie, chwytanie za ramie, takie tam. Normalna rzecz w kontaktach między mężczyznami, jak można było wywnioskować patrząc na grupki rozmawiających malajskich mężczyzn, z których np. dwoje obejmowało się ramionami. W każdym razie wyrafinowane techniki marketingowe handlarzy z Jalan Petaling niewiele dawało, bo po prostu staraliśmy się jak najszybciej przemykać. Poza jakąś wodą do picia kupiłem tam tylko ostatniego dnia skórzany (mam nadzieję :) ) portfel, z którego przynajmniej na razie jestem zadowolony. Negocjacje najlepiej opisze Grażyna, która stała z boku i mogła wszystko obserwować:

"Wkroczyliśmy na zapełnioną straganami Jalan Petaling. Janek skierował się ku pierwszemu z brzegu stoiska ze skórzanymi i nieskórzanymi drobiazgami. Handlarz spał z głową opartą na rękach, ale w momencie naszego przybycia został natychmiast obudzony przez kolegę z sąsiedniego stoiska. Poderwał się z miejsca, wyjął ze stosiku leżących na stole portfeli pierwszy lepszy i zaczął zachwalać: "My friend, skórzany, prawdziwa skóra, jedna przegródka, druga przegródka, dobry".
Janek na to: ile?
Handlarz: super doskonały, prawdziwa skóra, itp.
Janek ponownie: ile?
Handlarz: mam też takie, tanie, super tanie, ale nie prawdziwa skóra.
Janek: ile???
Handlarz wziął do ręki kalkulator i wystukał liczbę (choć obydwie strony doskonale porozumiewały się po angielsku): 135.
Janek: Ooo nie, nie ma mowy, strasznie drogo (bo i rzeczywiście była to kosmiczna cena - 100 złotych za portfel z bazaru). Janek odwrócił się i zaczął odchodzić od stoiska, handlarz wyrwał się za nim i złapał go za rękę. Ja zaczęłam chichotać.
Handlarz: Poczekaj! Ja mówię135, ale ty mówisz swoją cenę.
Skonfundowany Janek naprawdę już chciał stamtąd uciec, ale się nie dało, handlarz przyciągnął go do stoiska i wcisnął do ręki kalkulator:
Handlarz: Pisz, ile! No już!
Janek: (zrezygnowany): 30.
Handlarz: 100.
I tak stanęło na 45. Janek sięgnął do portfela, ale niestety - miał tylko banknot 50 ringitów. Ucieszony handlarz zaczął powtarzać: fifty, fifty. Janek na to: forty five. Na co handlarz zmienił strategię. Uśmiechnął się słodko i pogłaskał Janka po ramieniu ze słowami: "You are very beautiful".
W tym momencie Janek uznał, że czas się stamtąd zmyć, i wręczył mu owe 50. Ja nie mogłam przestać się chichotać. Przypominały mi się barwne opisy malezyjskiego społeczeństwa wyczytane w bardzo dobrej książce Diny Zaman "I am Muslim", zakupionej w opisanej przez Janka księgarni. Autorka twierdzi, że zachowania homoseksualne, praktykowane obok heteroseksualnych, są swego rodzaju normą wśród Malajów. Muszę powiedzieć, że ilekroć przechodziliśmy ulicą Jalan Petaling, Janek zyskiwał nie mniej niż ja pochlebnych spojrzeń od malajskich handlarzy :)
"

Kilka rzeczy udało nam się kupić, głównie ubrania, Grażyna kupiła sobie tusz do rzęs (chyba). W przeciwieństwie do Hanoi, gdzie wszyscy są podobnej budowy i koloru skóry, tutaj występowała taka różnorodność, że łatwo było dobrać coś dla siebie. Ostatniego dnia, obrotna, muzułmańska
handlarka w sklepie w centrum handlowym na Jalan Cheng Lock dobrała i sprzedała Grażynie dwa staniki za 95 RM (71 zł). Cena nie była może powalająca, ale Grażyna stwierdziła potem, że wygodniejszych w życiu nie miała.
Po lewej - centrum handlowe na Jalan Cheng Lock

Centrum handlowe Suria

Duże wrażenie zrobiło na nas centrum handlowe Suria KLCC (Kuala Lumpur City Center - oficjalny skrót jest w języku angielskim). Przypominał znacznie bardziej Arkadię czy Złote Tarasy z Warszawy niż Vincom Tower z Hanoi. Na przykład na jednym poziomie widoczna była wspólna przestrzeń dla wielu restauracji z różnymi rodzajami jedzenia.



Największe wrażenie w Surii zrobiła na nas księgarnia sieci Kinokuniya na 4-tym piętrze. Można tam było znaleźć książki po chińsku , malajsku i angielsku, przy czym angielskich było ze 2 razy więcej niż wszystkich książek w największym znanym mi Empiku na Marszałkowskiej. Były osobne działy przeznaczone np. na mangę. Nie wiem, czy w Empiku można znaleźć chociaż jeden przewodnik po Malezji; w tamtej księgarni książki do nauki polskiego zajmowały całą półkę. Podobnie przewodniki o Polsce (przy czym znajdywały się między książkami o Amsterdamie i Holandii).
Jednak niektórych książek wcale nie było dużo więcej, np. fantastyka zajmowała raptem 3 regały, widać nie jest aż tak popularna jak np. książki kucharskie.

Podejście do niektórych książek jest uwarunkowane kulturowo

Dalszą część naszej podróży do Malezji opiszę później. Zdjęcia można obejrzeć tutaj.

Thursday, February 14, 2008

Tết 1

7 lutego Wietnamczycy obchodzili początek nowego roku według kalendarza księżycowego - czyli święto Tết. Jest to tutaj najważniejsze święto, w wielu aspektach podobne do naszego Bożego Narodzenia. Nowy rok jest rokiem myszy, bądź szczura, różnie się to tłumaczy - bo wietnamskie słowo chuột oznacza chyba wszystkie gryzonie, w tym np. chomika (choć pewnie kapibarę już nie).

Przygotowania było widać kilka dni wcześniej. Na ulicy Hàng Quạt można było zobaczyć wiele figurek z myszami, w tym najbardziej dla nas intrygującą myszkę Mickey wiozącą kapustę pekińską. Rozumiem, że Mickey, koncern Disneya zdawał się momentami sponsorować te święta, ale czemu kapusta? Nikt nam tego nie potrafił wytłumaczyć.


Z okazji święta, do domu została zakupiona imponująca ilość ciastek bánh chưng

Na ulicach sprzedawano mnóstwo ozdób:

Drzewka kumkwatowe pelnią rolę centralnej świątecznej ozdoby - coś jak nasza choinka. Widywało się je powszechnie, też przed świątyniami:


Przed Tết poszliśmy na nocny targ kwiatowy (zasadniczo):
Poniżej - nasza wędrówka po targu:


Więcej zdjęć na http://picasaweb.google.pl/g.szymanska/WiToTT
Pogłębiony opis święta Tết: http://www.paucisverbis.com/251