Friday, March 28, 2008

Nanning 0

Ten wpis, nieco wbrew tytułowi, nie będzie o wyjeździe do Nanning - bo jedziemy tam dopiero za tydzień. Na razie dużo emocji dostarczają nam same przygotowania.

Udajemy się do Nanning, bo z powodu braku tanich połączeń do Chin zdecydowaliśmy się na podróż pociągiem, a Nanning - stolica prowincji Guangxi było pierwszym dużym miastem przez który pociąg do Pekinu przejeżdża.

Żeby kupić bilet na pociąg - trzeba uprzednio mieć wystawioną wizę do Chin. Dlatego w czwartek 20 marca pojechaliśmy do ambasady. Strona internetowa ambasady była dostępna tylko w wersji chińskiej, więc nie nie wiedzieliśmy w jakich godzinach urząd jest czynny. Na miejscu okazało się, że tylko do godziny 11 - więc był już zamknięty. Przyjechaliśmy następnego dnia o godzinie 10. Staliśmy blisko godzinę w kolejce na terenie ambasady, przed wejściem do budynku. Nie było przewidzianych krzeseł dla oczekujących, ale można było oprzeć się o barierkę. Kolejka nie posuwała się do przodu, zastanawialiśmy się, czy nie należało tego jednak załatwiać przez biuro podróży. Wtedy moglibyśmy iść do domu, tylko uprzednio w ramach wyładowania frustracji byśmy jeszcze rozrzucili ulotki o Tybecie (których oczywiście nie mieliśmy). W końcu weszliśmy do środka. Złożyliśmy nasze paszporty i formularz wizowy w języku chińskim i angielskim, ściągnięty ze strony ambasady Chin w USA. Wietnamczycy składali formularze z podpisami po chińsku i wietnamsku, więc obawialiśmy się, że nasze niekonwencjonalne papiery mogą spowodować problemy, ale na szczęście przyjęli je od nas. Dostaliśmy - jak się miało okazać - bardzo cenną rzecz: kwitek uprawniający do odbioru paszportów w środę.

W poniedziałek wieczorem jechaliśmy sobie motorkiem, gdy nagle ktoś wyszarpnął Grażynie torebkę. W takich momentach człowiek jest zdezorientowany i potrzebuje kilka sekund na zorientowanie się co się stało. Jak tylko dotarło do mnie, że zostaliśmy okradzeni, ruszyłem w pościg za złodziejami, ale oni byli zbyt daleko. Wydaje mi się, że skręcili na najbliższym skrzyżowaniu w lewo, ale zmieniły się już światła, z przeciwka zaczęły jechać autobusy - nie było szans ich dogonić. Tamci byli, niestety, profesjonalistami. Wykorzystali fakt, że umiejscowienie torby między nami było dla mnie niewygodne, więc Grażyna trzymała ją z boku. Pojechaliśmy czym prędzej do domu, żeby jak najszybciej zablokować karty. Wpadliśmy na górę i korzystając ze skype'a zadzwoniliśmy na infolinię mBanku i Citibanku. Pani z teleserwisu przeraziła się, słysząc, jak Grażyna mówi do mnie, że straciła 50 tysięcy. Trzeba było wyjaśnić, że w lokalnej walucie to jest odpowiednik 7 złotych. Wydawało nam się, że nic cennego nie było w torbie: telefon Grażyna zapomniała wziąć z domu, pendrive też został, kwitek od krawca ja miałem, dowód osobisty i tak do wymiany. O kwitku z ambasady przypomnieliśmy sobie dopiero potem, ale nie doceniliśmy jego kluczowego znaczenia...

Gdy w środę pojechaliśmy do ambasady strażnik - Wietnamczyk, zresztą najprawdopodobniej z południa - po opisaniu po wietnamsku przez Grażynę naszej sytuacji, wpuścił nas do środka. Okazało się jednak, że nic nie możemy załatwić. Pani w okienku odbioru paszportów stwierdziła: nie ma kwitka - nie ma paszportów, i odesłała nas do okienka składania wniosków o wizę. Odczekaliśmy swoje, ale urzędnik stwierdził tylko, że powinniśmy przynieść zaświadczenie z ambasady polskiej i od policji wietnamskiej. Nie dał się przekonać, że policja nie wystawi parze białasów nie legitymujących się żadnym dokumentem zaświadczenia, że nazywają się tak i tak i skradziono im kwitek z ambasady. To, że my to my mogli wywnioskować ze zdjęć na paszporcie i wniosku wizowym, ale to też ich nie przekonało. Można by powiedzieć, że odesłali nas z kwitkiem.

Pojechaliśmy do polskiej ambasady, gdzie wreszcie spotkaliśmy się ze zrozumieniem. Przedstawiliśmy naszą sprawę panu pełniącemu obowiązki konsula, który wziął od nas nasze dane, zadzwonił do konsula chińskiego i przez 10 minut próbował go przekonać (po chińsku!), żeby wydali nam jakoś te paszporty na podstawie pisma konsula. Stanęło jednak na tym, że ambasador Polski musi wystosować notę dyplomatyczną od ambasady Polski do ambasady Chin. Ale ambasador wyjechał, przez co sprawa musiała zostać odłożona do czasu jego powrotu. Pan pocieszył nas, że paszport jest własnością rządu RP, więc muszą go w końcu oddać. Podziękowaliśmy i pojechaliśmy do domu. Nie wyglądało to dobrze - zwłaszcza, że zaczęliśmy się obawiać, czy złodzieje nie wykorzystają sytuacji i nie odbiorą sami naszych paszportów. Wydawało nam się to mało prawdopodobne, że zorientowali się co to jest i że będą chcieli go wykorzystać - ale obawiam się, że gdyby chcieli, to by mogli pójść do ambasady, pokazać nasz kwitek i nie niepokojeni wyjść z naszymi paszportami.

Pan z polskiej ambasady zadzwonił jednak jeszcze tego samego dnia i przekazał nam, że strona chińska zgodziła się, że wystarczy im zaświadczenie od niego o tym, że jesteśmy obywatelami Polski. Następnego dnia znów poszliśmy po zaświadczenie do ambasady polskiej, aby je zanieść do ambasady Chin. Trochę Grażyna musiała ich przekonywać, ale dostaliśmy paszporty z powrotem. Co miłe - wizy były bezpłatne. Nadal nie rozumiem jednak, po co im było to pismo, skoro wyłuszczony na piśmie fakt, że Jan Matusiewicz i Grażyna Szymańska urodzeni tego a tego dnia są obywatelami Polski, był zawarty w paszportach, którymi dysponowali. A przy tym sporządzić samemu takie pismo to nie problem.

Potem pojechaliśmy na dworzec kupić bilety. Miłe było to, że w kasie międzynarodowej pani mówiła po angielsku - na Dworcu Centralnym w Warszawie nie zawsze cudzoziemiec może liczyć na taki luksus. Bilet do Nanning dla jednej osoby kosztował 758.000 đ (107 zł). Nie mieliśmy wystarczającej ilości pieniędzy, żeby kupić dwa, więc zapytaliśmy, gdzie jest najbliższy bankomat (kartą oczywiście nie można było płacić). Pani nie wiedziała (pewnie cudzoziemcy noszą zwykle całą potrzebną gotówkę przy sobie), więc poszliśmy szukać bankomatu. Pierwszy przyjmował tylko MasterCard, 2 następne nie działały. Stwierdziliśmy, że wrócimy wieczorem zahaczając o bankomat w pobliżu domu.

Gdy przyjechaliśmy wieczorem okazało się, że kasa jest nieczynna. Dowiedzieliśmy się, że jest czynna "rano". Udało nam się też (po angielsku!) dowiedzieć, że rano - znaczy do 17. Przyjechaliśmy następnego dnia (czyli dzisiaj) o godzinie 12:20. Kasa była zamknięta - dowiedzieliśmy się od pani kasjerki, że zostanie otwarta o 13:30 (ciekawe, czy ktoś poza nami czuł potrzebę powieszenie kartki z rozkładem czasowym okienka). Odpowiedź na pytanie, czy jutro jest otwarta nie była jasna, ale wyglądało na to, że nie. Stwierdziliśmy, że nie ma co jechać do domu i pojechaliśmy do Pepperoni Pizza, skąd wróciliśmy na 13:30. Kasjerka w zaawansowanej ciąży nas przyjęła, sprawdziła nasze paszporty i zaczęła ręcznie wypisywać bilet. Obok stało coś, co wyglądało na połączenie drukarki z kalkulatorem, oraz komputer na którym cały czas wyświetlał się jakiś kolorowy wykres kołowy. Pani musiała wykonać jakieś telefony (pewnie synchronizacja dostępu do unikatowego zasobu jakim są miejsca w pociągu - żeby na innym dworcu nie sprzedał ktoś biletu na to samo miejsce) , kazała nam usiąść i w międzyczasie przyjmowała innych klientów. W końcu, po blisko godzinie dostaliśmy bilety i paszporty. Mamy się zjawić przynajmniej 10 minut przed odjazdem pociągu, ale nie jesteśmy do końca pewni gdzie, bo kasjerka mówiła, że na hali odjazdów - ale profesjonalna kartka ze schematyczną mapką, którą sobie wzięliśmy wskazywała na inny, pobliski dworzec. Informacji nie było, pewnie też zrobiła sobie jakąś przerwę. Tamten dworzec był pustawy. Pewnie skończy się na próbie generalnej - czyli przyjechaniu we wtorek o 18:30 celem empirycznego przekonania się, skąd ten pociąg rusza.

Monday, March 24, 2008

Przedmieścia 2

Sobotni dzień (15.03) był zabawny. Chcieliśmy iść na basen, ale okazało się, że praktycznie jest to niemożliwe. W Hanoi mamy bowiem do dyspozycji albo baseny odkryte (a tego dnia w południe było jakieś 20 stopni i mżawka), albo kryte – miejskie o niepewnym standardzie higienicznym, za to ostrych standardach moralnych (dziewczyny pływają tam w podkoszulkach – a ja (Grażyna mówi) nie chciałam narażać się na gwizdy i zaczepki). Ewentualnie można pójść za 17 dolarów (!) do hotelu Hilton. No i nic z tego nie wyszło, poczekamy chyba na wiosnę...

Zjedliśmy w ramach śniadania chleb z poprzedniego dnia z serem i dżemem (super). A ja na mapie Hanoi znalazłam, jak mi się wydawało, ciekawe miejsce. Na obrzeżach miasta, daleko za politechniką, na południu, jeszcze tam nie byliśmy. Park Yên Sở – kilka jeziorek i dużo zieleni. Na stronach internetowych znalazłam informację, że można nawet grać w tenisa. Wprawdzie nie umiemy grać w tenisa i nie mamy rakiet - ale i tak nas to zachęciło. Wyruszyliśmy w drogę, nie biorąc ze sobą aparatu - jako że uznaliśmy, że niczego ciekawego do fotografowania nie będzie.
I tak jechaliśmy najpierw tłoczną Bạch Mai, mijając jakiś ślub, potem szosą o wyglądzie nieco podmiejskim, wzdłuż jakiegoś syfnego kanałku... im dalej, tym brudniej. Coraz więcej pyłu, kurzu, spalin. W końcu zobaczyliśmy po lewej wielkie, niezbyt atrakcyjne zbiorniki wodne, otoczone nielicznymi, utopionymi w kurzu bananowcami. Pojechaliśmy jeszcze dalej i skręciliśmy w drogę, która miała prowadzić bezpośrednio do parku. Była całkowicie zawalona tirami i samochodami transportowymi. Wszędzie dookoła leżał gruz i różnorodne materiały budowlane. Jechaliśmy szybciej niż samochody, gdyż podobnie jak inni motocykliści mogliśmy sunąć poboczem. Popatrzyłam raz jeszcze na mapę – no tak, tutaj w planach jest budowa nowego mostu. I najwyraźniej właśnie ten most budują. A park? W miejscu, gdzie powinien być, widzieliśmy przerzedzone, przysypane gruzem drzewka, podmokłe tereny i brudnawe bajorka. Hm. Doszłam do wniosku, że postanowiono poświęcić park na rzecz wybudowania mostu. Ach, okrutne macki industrializacji. Powstało pytanie, co robić dalej.

Postanowiliśmy skręcić w drogę otaczającą „park” od zachodu. Droga okazała się być trasą krajową nr 1 - a w zasadzie, jej nową nitką. Słowem, autostrada. Całkiem nowoczesna, z dobrą nawierzchnią, bez dziur, szeroka, z 2 pasami ruchu i – chwała Bogu – pustawa. Janek grzał motorkiem 55 na godzinę. I w zasadzie mieliśmy jeden problem – nie było żadnych zjazdów z drogi, żadnych możliwości zawrócenia. Na drogowskazach widniał napis „Thanh Hóa 140 km”, więc żartowałam, że najwyżej dojedziemy tam. Albo przynajmniej do Ninh Bình, to po drodze.

Po jakimś czasie, bynajmniej nie krótkim – już tak z 30 km od centrum Hanoi pewnie – znak zjazdu się pojawił. No to żeśmy zjechali. Po prawej stronie mieliśmy jakieś małe miasteczko, ale do zwiedzania zniechęciła nas sugestywna, „psia” restauracja (tak, tak, serwująca psie mięso), reklamująca się przy samym wjeździe. Teraz dylemat –pojechać w lewo, czy w prawo? Zdecydowaliśmy się jechać w stronę Rzeki Czerwonej; może uda się odbić w jakąś boczną drogę, i wrócić do Hanoi alternatywną trasą? (Nie muszę dodawać, że nie mieliśmy adekwatnej mapy).
Początkowo jechaliśmy betonową drogą, na której dwa motorki się miną, ale dla samochodu będzie już za wąska. Taka droga biegła wzdłuż autostrady w kierunku Hanoi. My jednak postanowiliśmy trochę pozwiedzać i tak zaczęło się kluczenie po wsi i polach ryżowych. Przedtem jeszcze zwiedziliśmy jakąś przydrożną pagodę – całkiem interesującą, albowiem przed świątynią było kilka posągów psów, kolorowych, pewnie z tworzywa czy pomalowanego gipsu, ale i kamiennych. A oprócz tego – dwa żywe psy, wielkości i koloru podobnego do posągów; jeden się bał, a drugi – szczeniak – chciał się bawić. Była tam też jakaś para, dziewczyna zamieniła z nami parę zdań po angielsku.

A potem błądziliśmy na wąziuteńkich ścieżkach pomiędzy ryżowiskami. Udało się nam nie wpaść do wody na żadnym z zakrętów. Ludzie gapili się na nas jak na ufo, jakby nigdy do tej pory nie widzieli na swoim polu pary białasów na motorku, a ja plułam sobie w brodę, że nie wzięliśmy aparatu. W końcu obraliśmy drogę boczną, biegnącą wzdłuż krajówki, i skierowaliśmy się z powrotem ku Hanoi. Zajęło nam to trochę, zwłaszcza, że w pewnym momencie droga gdzieś odbiła i znów zaczęło się błądzenie. Obserwowaliśmy sobie ot takie sobotnie popołudnie: dzieciaki szkolne i nastolatki włóczyły się tu i tam, ktoś coś naprawiał. Ludzie pracowali na polach w dużej mierze bez użycia specjalistycznych narzędzi – pani brodziła w wodzie i wyrywała kłosy ręcznie; ludzie nawadniali pole przelewając wodę jakąś wielką chochlą z pobliskiego rowu melioracyjnego.



Ptactwo w pobliżu autostrady

W końcu trafiliśmy do Hanoi od strony huyện Thanh Trì. Straszny korek nas czekał przed wjazdem na Giải Phong (czyli główną drogę wyjazdową na południe, biegnącą przy dworcu kolejowym i dworcu autobusowym Giáp Bát). Samochody skręcające w bok zakorkowały drogę motorkom jadącym prosto, które korkowały przejazd pojazdom z tyłu...Na skrzyżowaniu stał jakiś policjant, ale nic nie próbował zdziałać. Dojechaliśmy w końcu do centrum i do Pepperoni na Bảo Khánh, gdzie załapaliśmy się na promocję „2 pizze w cenie jednej”. Strasznie byliśmy zmęczeni i bolały nas tyłki – 3 godziny jazdy bez przerwy, jakby nie było.

Billboard na polu


A na końcu wyjaśnienie zagadki parku Yên Sở - parku, którego nie było. Otóż, park jest – ale w budowie. Przywykliśmy już do tego, że na mapie są narysowane elementy, które się dopiero buduje, np. mosty. Zwykle wówczas występuje dopisek "planned" - którego w tym wypadku nie było. Park buduje malezyjskie przedsiębiorstwo (za grubą kasę). Jego otwarcie w 2010 ma być jednym z elementów uświetniających tysiąclecie Thăng Long-Hà Nội. Będzie wypasiony, eleganckie jeziorka, parki tematyczne, sklepy, hotel pięciogwiazdkowy i w ogóle. No cóż, to już nie za naszej kadencji.

Wednesday, March 19, 2008

Szkoła 2

(znów mówi Grażyna):

Od czasu poprzedniego wpisu, na naszych zajęciach zaszła pewna istotna zmiana. Otóż, na prośbę koleżanki Asi, vicedean – czyli thầy Chính – zmienił nam nauczycielkę. Panią Nhung zastąpiła pani Ngọc. Panią Ngọc można bez wątpienia okreslić jako osobę ekscentryczną. Jest zawsze wesoła, uśmiechnięta i mocno odleciana; wydaje się, że nie docierają do niej żadne negatywne bodźce. Dała się zapamiętać, kiedy przychodząc do nas na zastępstwo w zeszłym semestrze, przyniosła kolorowanki i kredki. Pokolorowanie owoców oraz rysunku przedstawiającego kuchnię, miało nam pomóc w utrwaleniu w pamięci nazw kolorów. Niewątpliwie utrwaliła nam się w pamięci ta lekcja – tak zresztą jak i kolejna, gdzie przy okazji zapoznawania się ze zwyczajami dotyczącymi święta Tết, rysowaliśmy drzewka brzoskwiniowe i kumkwatowe. Rysowanie, jak dla mnie, jest czynnością bardzo odprężającą, a ponadto pozwala wprawić się w stan kompatybilny z nastrojem nauczycielki: mianowicie, lekką głupawkę. Obecnie, lekcje z panią Ngọc wyglądają bardziej standardowo i całkiem mi odpowiadają: przerabiamy nieco łatwiejszy materiał, sporo mówimy, a przede wszystkim, na zajęciach panuje rozluźniona atmosfera, co mi osobiście bardzo pomaga, zwłaszcza w swobodnym wypowiadaniu się.

Dziś jednak, jak – teoretycznie – w każdą środę, czekały nas zajęcia z thầy Chínhem. Teoretycznie, gdyż vicedeana częściej na naszych zajęciach nie ma, niż jest. Częstokroć albo przysyła na zajęcia kogoś innego, albo w ogóle nie przychodzi, oczywiście bez uprzedzenia. Dzisiaj thầy Chính jednakże przybył. Wszedł do klasy, gdzie siedziało czworo studentów, i zadał sakramentalne pytanie: ilu dzisiaj jest studentów w klasie?

Nie dało się nijak zafałszować rzeczywistości, więc odpowiedzieliśmy, że czworo.

Padło dalej zadane ze śmiertelną powagą pytanie: gdzie są pozostali studenci?

Grażyna postąpiła lekkomyślnie i odpowiedziała: dwoje jest na wycieczce (jakoś podświadomie licząc chyba na to, że skoro wśród owej dwójki jest Asia, ulubienica thầy Chínha, która do tej pory przez cały rok nie opuściła ani jednych zajęć, to nie będzie sprawy).

Jednakże thầy Chính się wściekł. I zaczął wykrzykiwać: są na wycieczce bez pozwolenia! Żeby wyjechać na wycieczkę, trzeba mieć pozwolenie!

Grażyna, wpadając w lekką irytację, stwierdziła zgodnie z prawdą, że studentki uprzedzały o przyszłej nieobecności panią Ngọc. Na to thầy Chính wkurzył się jeszcze mocniej i powiedział, że pani Ngọc nie ma żadnej władzy, a władny do zezwalania studentom na jakiekolwiek wycieczki, jest wyłącznie on.

Koleżanka spytała, czemu w zasadzie nauczyciel pyta nas o to, jak ma się sprawa z nieobecnymi studentami – przecież każdy jest dorosły i odpowiada za siebie. Uzyskała odpowiedź, że jesteśmy grupą polską. I jako grupa z Polski, powinniśmy wiedzieć, co robią inni członkowie grupy z Polski. Co więcej, powinniśmy za nich odpowiadać – bo grupa to grupa.

Mocno podirytowana, stwierdziłam, iż studentki nie wiedziały, iż istnieje konieczność uzyskiwania jakichkolwiek pozwoleń, bo w Polsce nie ma tego zwyczaju. Jak można było się tego spodziewać, usłyszałam: Jesteście w Wietnamie. Skoro zaś jesteście w Wietnamie, musicie przestrzegać reguł wietnamskich. Gdy będziecie w Polsce, możecie postępować po polsku. A tu jest Wietnam – i to kończy dyskusję.

Cały smaczek owej konkluzji thầy Chínha tkwi w tym, iż owe „wietnamskie reguły”, do których mamy się stosować – nie są regułami wyeksplikowanymi. To nie jest tak, jak w Polsce, kiedy to prowadzący zajęcia ustala mniej lub bardziej klarowne reguły, których studenci powinni przestrzegać, aby zaliczyć zajęcia. W naszej wietnamskiej szkole, całość ustaleń dotyczących zajęć sprowadzała się do kwestii terminów i godzin, padły też jakieś ogólniki na temat egzaminu. Kwestia nieobecności nie była w ogóle poruszana. Słowem, powinniśmy niejako z natury wiedzieć, jak się w tej kwestii zachować – bo jest to sprawa oczywista, element powszechnie podzielanej wiedzy potocznej. Co więcej, nie zostały – również dzisiaj – określone żadne formalne sankcje za nieodpowiednie zachowanie w kwestii nieobecności. Najpoważniejszą sankcją jest to, że thầy Chính się wnerwił.


O czym to wszystko świadczy? Relacja nauczyciel – uczeń wydaje się tu być relacją osobową, w małym stopniu sformalizowaną. Stąd kontrola społeczna opiera się w dużym stopniu na sankcjach emocjonalnych. U nas oczekuje się raczej wykluczenia emocji; nauczyciel – a już z pewnością nauczyciel akademicki - może uczniowi nie przestrzegającemu wymogów postawić zły stopień; raczej nie będzie mu robił wyrzutów. W Wietnamie zaś - przerabiając ćwiczenia z podręcznika często natrafiamy na zdania typu: Nauczyciel nie lubi ucznia, bo uczeń jest samolubny i zarozumiały. (Nie widziałam do tej pory rzecz jasna zdania: uczeń nie lubi nauczyciela :-) ).

Relacja ta jest również w oczywisty sposób hierarchiczna; „u nas” też zresztą ma ona hierarchiczny charakter. Jednakże, „u nas”, jak w przypadku każdej władzy, także i przy władzy nauczycielskiej wskazuje się na konieczność ograniczeń jej potencjalnie absolutystycznego charakteru. Istnieją rozmaite regulaminy i rozporządzenia, określające ramy działania wszystkich stron. Jeśli regulamin zezwala studentom na dwie nieobecności, nauczyciel nie ma prawa im owych nieobecności odmawiać. Z drugiej strony, nauczyciel jest formalnie zobowiązany do obecności na zajęciach, i jego niezapowiedziana absencja jest postrzegana jako coś niewłaściwego. Tutaj zaś, tego rodzaju ograniczenia władzy nauczyciela nad uczniem nie istnieją. Słowem, szkoła nie przeszła procesu weberowskiej racjonalizacji, gdzie nauczyciel staje się pewnego rodzaju urzędnikiem, działającym w ramach obowiązujących przepisów.

Przed przyjazdem do Wietnamu, nigdy nie sądziłam, że będę tęsknić za ową formalną biurokratyzacją Zachodu; za istnieniem określonych reguł działania, reguł, w których wszyscy aktorzy są na pewnym fundamentalnym poziomie równi. Tak, tęsknie za swoistą bezosobowością Zachodu – za ideą, nie zrealizowaną do końca, ale obecną „u nas” tysiąc razy mocniej niż w Wietnamie - że rację w dyskusji ma ten, którego argumenty są bardziej przekonywające, nie zaś ten, którego pozycja w hierarchii jest wyższa. „U nas” nie do pomyślenia jest instytucja społeczna, w którym jedna strona z racji swojej zwierzchniej pozycji ma całkowity monopol na władzę, prawdę i moralną wyższość. No, może poza Kościołem katolickim z chwalebnym wyjątkiem niektórych zakonów :-) Całkiem możliwe, że idealizuję ten aspekt Zachodu – tak jednakże jawi się on z wietnamskiej perspektywy.

Sunday, March 16, 2008

Kuala Lumpur 4 - przyroda

Rośliny
Roślinność w Kuala Lumpur na pierwszy rzut oka wydaje się być podobna do tej z Hanoi - wśród drzew dominują różnego rodzaju palmy, w tym bananowce. Na temat drugiego rzutu ciężko jest mi się wypowiadać, bo nie mam wykształcenia botanicznego. Może ktoś lepiej znający się na rzeczy oceni na podstawie załączonych zdjęć drzew. Ja zauważam raczej to, że z powodu dużej temperatury i wilgotności roślinność jest bardzo bujna. Zieleń jest tak intensywna jakby ktoś ją w Photoshopie poprawił (żeby nie było - wszystkie zdjęcia są oryginalne, bez retuszowania :) ).

Miłym elementem było to, że w środku miasta, naokoło wieży telewizyjnej, znajdował się rozległy park z dobrymi oznaczeniami i jasno wytyczoną ścieżką. Trochę nas zaniepokoiły tabliczki o możliwości napotkania niebezpiecznych zwierząt jak skorpion czy skolopendra, ale żadnego nie zauważyliśmy. Zresztą pewnie z nimi jest jak z ciężarówkami podczas jazdy motorem - też nie chcą konfrontacji z tobą.


Zwierzęta
Drugiego dnia pobytu poszliśmy do ogrodu zoologicznego dla ptaków zwanego Bird's Park. Bilety kosztowały relatywnie dużo: 35 RN (27 zł) za osobę, ale warto było. Ogród składał się z około 7 sektorów otoczonych siatką i oddzielonych podwójnymi drzwiami, stanowiącymi swego rodzaju śluzę zapobiegającą przedostawaniu się ptaków z jednej części do drugiej. Większość ptaków chodziła bądź latała sobie w swoich sektorach, choć niektóre były w klatkach - w tym niestety orły, którym przydałoby się więcej przestrzeni. I tak jednak warunki w klatkach sprawiały lepsze wrażenie niż np. w Grutas Park na Litwie.

W pierwszym sektorze znajdowały się różne małe ptaki. Niektóre z nich chętnie siadały ludziom na głowach i rękach i sprawiały bardzo sympatyczne wrażenie:
A oprócz tego potrafiły się wkurzyć za niemożność zabrania obrączki i podziobać do krwi:
Sam ogród był bardzo ładny:

Różne ptaki:
Ten ptak sztywnością przypomina papugę z Monty Pythona

Przeganianie konkurenta, paw bardziej zwracał uwagę na niego...
...niż na samicę
Długo trwało zanim paw zechciał odwrócić się do nas przodem
Wylęgarnia dla ptaków





Nieplanowaną atrakcją były małpy. Pierwszy raz zobaczyliśmy je koło ogrodu dla ptaków, na ścieżce między poszczególnymi sektorami. Potem się okazało, że wykorzystawszy dziurę w poszyciu jednego z sektorów przeszły też na teren samego ogrodu. Małpy sprawiały wrażenie bardzo ludzkie - ten sposób poruszania się, używania rąk. Głównie bawiły się między sobą bądź próbowały zwrócić na siebie naszą uwagę.

Małpy w parku koło wieży telewizyjnej

Małpy koło Bird's Park

Małpki zajmowały się też grzebaniem w śmietniku.

Czteroliterowy skrót nie dotyczy chyba policji, choć kto wie


Małpia zabawa w kosza


Jakiś wolno żyjący gryzoń

Widzieliśmy potem sklep ze zwierzętami. Biednie wyglądały te psy zamknięte w takich klatkach, choć chyba nie zmniejszało to obrotów sklepu.


Więcej zdjęć na: http://picasaweb.google.pl/g.szymanska/Przyroda

Saturday, March 8, 2008

Przedmieścia 1

(Tu mówi Grażyna:)
Biorąc pod uwagę podstawowe dane, jak liczba mieszkańców i powierzchnia, Hanoi jawi się jako całkiem spory ośrodek miejski. W porównaniu z Warszawą, Hanoi ze swoimi 3,4 milionami mieszkańców (moje rodzinne miasto - jedynie 1,7 miliona) i 920 km kwadratowych powierzchni (Warszawa - 512 km2), wypada całkiem imponująco. Myliłby się jednak ten, który spodziewałby się odnaleźć w stolicy Wietnamu rozległe miasto z licznymi osiedlami domów wielorodzinnych czy wysoką zabudową. Otóż, sekret imponującego rozmiaru Hanoi tkwi w tym, iż do administracyjnego obszaru miasta włączone są rozległe obszary wiejskie. Oprócz dziewięciu dzielnic wewnętrznych, które zasadniczo - choć z pewnymi wyjątkami - wyglądają miejsko, do Hanoi przynależy również 5 tak zwanych huyện - dzielnic zewnętrznych, które z miejską przestrzenią nie mają nic, a nic wspólnego, a składają się po prostu ze zbioru wsi i centralnego ośrodka administracyjnego. Jadąc po terenie owych huyện, można zobaczyć drogowskazy w rodzaju "Hà Nội 15 km". Przy czym to właśnie tereny huyện zajmują większość ogólnej powierzchni miasta.
Słowem, dokonano sprytnego zabiegu administracyjnego - albowiem w rzeczywistości miejskie tereny zajmują w Hanoi dość niewielką powierzchnię. Jak wynika z opisu Janka poniżej - wystarczy od ścisłego centrum miasta, w którym mieszkamy, oddalić się motorkiem na jakieś 15 minut odległości, aby znaleźć się w zupełnie innym otoczeniu:

We wtorek wieczorem postanowiliśmy zobaczyć, jak wygląda Hanoi po drugiej stronie Rzeki Czerwonej. Wyruszyliśmy z domu, gdy było już po zmroku i wkrótce wjechaliśmy na most Long Biên, przeznaczony tylko dla pociągów i jednośladów. Jechaliśmy po pasie o szerokości może 3,5 m, mając czarną toń rzeki po lewej stronie i pędzący pociąg pełen białasów po prawej. Gdy most się skończył, odbiliśmy w lewo. Miejskie zabudowania wkrótce się skończyły i jechaliśmy ciemną asfaltową drogą położoną na wale przeciwpowodziowej, widząc po lewej stronie czarną rzekę a po prawej budynki w oddali. Co jakiś czas omiatał nas blask świateł jadącej z naprzeciwka ciężarówki. Powietrze było zimne i świeże, a nad głowami zobaczyliśmy gwiazdy, Orion świecił wyraźnie, gwiazda której w zasnutym smogiem Hanoi trudno jest dostrzec. Tereny po których jechaliśmy były słabo zaznaczone na mapie, i w pewnym momencie zatrzymaliśmy się przy posterunku policji. Wtedy pojawił się jakiś podpity Wietnamczyk i zaczął zagadywać do nas. Widząc, że chcemy jechać dalej, ostrzegł mnie, żebym nie wiózł dziewczyny po tak kiepskiej drodze. Zignorowaliśmy jego zalecenie i ruszyliśmy dalej. Mieliśmy mało benzyny, dlatego zdecydowaliśmy się zrobić pętlę i powrócić do Hanoi drugim mostem. Pobłądziliśmy jednak, gdyż ulica, którą chcieliśmy jechać, nie była prostym odcinkiem tylko skomplikowaną strukturą złożoną z wielu bocznych uliczek. Błądziliśmy wśród rozległych zakładów koncernu naftowego Petronimex widząc majaczące w ciemności dźwigi, zbiorniki i wieżyczki strażnicze, aż w końcu dotarliśmy do ślepego zaułka z wielkim socrealistycznym plakatem namalowanym na murze naprzeciwko. Cofnęliśmy się i w końcu dojechaliśmy do stacji benzynowej. Zatankowaliśmy, ale najpierw nie chcieli od nas pieniędzy 30.000đ (4,5 zł) za bak benzyny, a potem właściciel zaproponował mi wymianę żon, na co się oczywiście nie zgodziłem :). Po chwili rozmowy pojechaliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy liczne, oświetlone na czerwonoróżowo burdele, czasem określane jako "Nhà Nghỉ" (dom odpoczynku), a czasem kryjące się pod szyldem "Karaoke". Wróciliśmy bez przeszkód przez most Chương Dương. Miłe to było. Coś było pociągającego w owych przedmieściach: świeże (no, powiedzmy) powietrze, przestrzeń, ciszej nieco - i ludzie inni, zadziwieni naszą obecnością - a nie traktujący nas jak chodzące portfele.
Zachęceni ciekawą wyprawą pojechaliśmy wczoraj na piknik, który najlepiej niech opisze Grażyna:

"Wczoraj, dnia 8 marca, wyruszyliśmy na planowaną wycieczkę. Najpierw jednak trzeba było coś zjeść. Udaliśmy się do bun cha na Hàng Mành, ale tłok nas zniechęcił – i tak trafiliśmy do skoligaconej z nią bun cha na Đường Thanh. Okazało się, że tam jest smaczniej, a cena ta sama (choć nie dało się pani wytłumaczyć, że chcemy tylko kotleciki, a nie tłuste skwarki). Całkiem zadowoleni, pojechaliśmy do piekarni na phố Huế, wypróbowanej kiedyś przez Janka, aby zaopatrzyć się w zapasy na piknik. Piekarnia jest rewelacyjna; imituje europejską piekarnię plus sklep z „europejskimi” produktami. Można dostać dobry(!), na poły ciemny (!), chleb z ziarnami (!), za jedynie 18 tysięcy (!!!). Kupiliśmy też serek „krówka śmieszka”, masło w opakowaniach jednorazowych i dwa małe francuskie dżemy, i jakieś ciastka... Pycha. Ale oczywiście potrzebny nam był jeszcze nóż. Zajechaliśmy więc do centrum handlowego Tràng Tiền, gdzie nabyliśmy tenże plus dwie maseczki do jazdy na motorze (okazały się dziadowskie – nie przepuszczały powietrza i nie dało się w tym jechać) oraz puszkę oliwek. Full wypas. No i w końcu – a była już 1:15 – wyruszyliśmy.

Wjazd na ekskluzywne osiedle mieszkaniowe koło mostu Thăng Long

Pojechaliśmy z rozmachem do trasy prowadzącej nad rzeką, i pruliśmy przed siebie Âu Cơ i jej przedłużeniem. Po jakimś czasie zaczął rysować się most Thăng Long, którym mieliśmy przejechać. Nie zrobiłam zdjęcia, bo trudno to było ująć, ale widok był imponujący! Most jest niesamowicie wysoki, dwupoziomowy – na dole jedzie pociąg, na górze samochody. Mieliśmy problem z wjechaniem na niego – wjazd był daleko od wybrzeża, chwilę pobłądziliśmy. Janek sunął nawet 60 km na godzinę. No i tak sobie pojechaliśmy, niby zgodnie z planem – skręciliśmy z trasy w lewo. A potem błądziliśmy i błądziliśmy J Wokół nas najpierw widniały jakieś fabryki, zakłady, industrialna budowa. Ale była to – w przeciwieństwie do tego, z czym mamy do czynienia na co dzień – zabudowa luźna. Widać było przestrzeń! A nawet – zieleń, głównie w postaci ryżowisk i bananowców wyrastających tu i ówdzie. Domy zbudowane w pewnym odstępie od siebie, niższe i szersze. Mnóstwo pyłu i dymu, brudno. A że dziś wilgotność była spora, wszędzie rozpościerała się brudnawa mgła. Pomiędzy zakłady i przemysłowe budynki powciskane były ryżowe poletka. Niektóre całkiem zalane wodą, z innych wyrastały już bujne żywozielone kłosy. Widzieliśmy mnóstwo pracujących ludzi. Taki typowy widoczek – pochylony człowieczek w jasnym trójkątnym kapeluszu na tle zalanego wodą pola. Było też sporo krów, a także pojawiały się bawoły! Nastawiłam się na robienie zdjęć tym drugim. Droga była dość zapchana pojazdami, sporo ciężarówek mijaliśmy – w końcu to dość zindustrializowana okolica. Kiedy zatrzymywaliśmy się na chwilę, ludzie gapili sie na nas tak, jak można by było tego oczekiwać – ot, Murzyni zaplątani gdzieś między Zielonką a Kobyłką.

No i zabłądziliśmy – wiedzieliśmy, że aby dojechać do „jeziora”, zaznaczonego na mapie, powinniśmy gdzieś odbić w lewo. Wprawdzie zdawaliśmy sobie sprawę, że owo jezioro będzie dość syfnym zbiornikiem (jaki inny może być w tak brudnej okolicy), ale zawsze lepiej posiedzieć nad wodą, niż na środku drogi. Odbijaliśmy więc „na ślepo” w jakieś polne drogi, co kończyło się tym, że dojeżdżaliśmy do jakichś gospodarstw i na tym – plus kilku zdziwionych spojrzeniach miejscowych – się kończyło. W końcu wjechaliśmy w pewną szeroką, asfaltową drogę, która jednak rychło się skończyła – dalej biegła jedynie wąska, piaszczysta ścieżka. Janek – wbrew moim obiekcjom– zdecydował się nią pojechać. No i już wkrótce wywaliliśmy się na zakręcie, tyle było piachu (ale przynajmniej nie wpadliśmy do rowu). Miejscowi chłopcy mieli z nas wiele uciechy. Otrzepaliśmy się, i Janek zdecydował, że jedziemy tą dróżką dalej – ja stwierdziłam, że okej, nie wierzę, aby to miało sens, ale jest śmiesznie przynajmniej :-) Mijaliśmy co chwila zdumionych ludzi, aż w końcu, jakimś cudem, dojechaliśmy do asfaltowej drogi.

Podążając nią, dotarliśmy w końcu do „jeziora”. Okazało się ono być rzeczywiście zbiornikiem brudnym (przy śluzie oddzielającej od siebie fragmenty jeziora, widniała tabliczka: hồ sâu cấm tắm – jezioro złe, zakaz kąpieli), ale wcale nie brzydkim i nie śmierdzącym. Początkowo zatrzymaliśmy się na jakimś prowizorycznym boisku, gdzie opadła nas kupa dzieciaków. Podjechaliśmy nieco dalej i zrobiliśmy sobie piknik pod małym sadem palmowym (chyba były to kokosy, ale głowy nie dam). Było zdecydowanie ciepło (siedziałam w bluzce na ramiączkach) i bardzo miło. Jakiś rybak pływał sobie łódką tuż obok nas, a z tyłu – ale z pewnego oddalenia – pokrzykiwały coś dzieciaki. Spałaszowaliśmy chlebek – bardzo dobry, z serkiem, oliwkami i dżemem.

Chleb!!!

Piknik

Krowy nad jeziorem

Gaj

Po jakiejś godzinie zmyliśmy się, aby wracać inną drogą. Nie obyło się bez błądzenia, a nawet pytania o drogę.

Pasterz

Zwiedziliśmy jeszcze przydrożny cmentarz, na którym spokojnie pasły się duży bawół i mała krowa. Wyglądało to doprawdy pięknie, Janek stwierdził, że bawoły wyglądają jak z powieści fantasy (wyjaśnienie Janka: trochę tak, jakby ktoś kreując świat fantastyczny chciał umieścić jakiś odpowiednik krowy, ale nie potrafił wymyślić nic bardzo oryginalnego)

Wróciliśmy przez huyện Đông Anh, mostami Cầu Duống i Cầu Chương Dương. I gdy znowu zaczęło robić się miejsko, upewniłam się w tym, że lubię przedmieścia. Choć w zasadzie trudno powiedzieć, czemu. W huyện Đông Anh nie było specjalnie ładnie: zanieczyszczenie jak na Górnym Śląsku, płasko jak na Mazowszu, żadnych lasów, woda niezdatna do kąpieli. Chyba wystarczyło to, że wokół nas pojawiło sie choć troche wolnej przestrzeni, której w centrum Hanoi bardzo brakuje. No i również to, iż otoczenie, w którym wczoraj przebywaliśmy było jakoś takie niespreparowane, kompletnie nieturystyczne, nienachalne. Autentyczne, słowem :-) Nikt nie próbował nam nic sprzedać, ludzie zajmowali siê tu własnymi sprawami, białas był dla nich swoistą atrakcją, na którą reagowali dość życzliwym zainteresowaniem, a nie potencjalnym źródłem dochodu. Co za ulga.

"

Facet z jajami

Facet z mieczykami

W dymie z wypalanych traw

Powrót do Hanoi


Pofrancuski most Long Bien (w nie najlepszej kondycji)