Wednesday, April 23, 2008

Bangkok 1

Od piątku do wtorku przebywaliśmy w stolicy Tajlandii - 6,6 milionowym Bangkoku. - najbardziej turystycznym mieście spośród tych, które odwiedziliśmy w Azji.

Przylot
Przylot do Bangkoku linią AirAsia odbył się bez problemów. Samolot sprawiał wrażenie dosyć starego, a za jedzenie nie można było płacić ani w dolarach ani w dongach, ale poza tym wszystko było w porządku. Po przylocie uderzyła nas fala gorąca - pewnie było jakieś 35 stopni. Lotnisko Suvarnabhumi imponuje swoim rozmiarem - w końcu to największy port przesiadkowy w południowo-wschodniej Azji. Wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu na lotnisku (o dziwo bez prowizji), a następnie pojechaliśmy taksówką do naszego guesthouse'u.

Guesthouse
Mieszkaliśmy w K.C. guesthouse. Właścicielka była bardzo miła, w recepcji były trzy komputery z dostępem do internetu i kamerką internetową. Kwadrans używania kosztował 10 THB (70 gr). Z pokojem mieliśmy niestety przygody, co miało związek z niewygórowaną ceną noclegu: 500 THB (35zł) za noc.

Nasz pierwszy pokój był całkiem ładny, lepszy w każdym razie niż się spodziewaliśmy. Niestety wieczorem pierwszego dnia zorientowaliśmy się, że z powodu położenia koło ulicy Pra Sumen w nocy również jest głośno. Zwłaszcza wyjące tuk-tuki dały się nam we znaki. Po nieprzespanej nocy, rano spakowaliśmy się i zadeklarowaliśmy na recepcji chęć wymeldowania się. Jednakże na wieść o tym córka właścicielki pokazała nam pokój w drugim domu, położonym dalej od głównej drogi. Był gorzej urządzony, ale klimatyzacja działała, więc wydawało się, że będzie ok. Dopiero wieczorem zorientowaliśmy się, że łóżko strasznie skrzypi. Nauczeni doświadczeniami z hotelu w Malezji próbowaliśmy coś podłożyć między materac a łóżko, ale nic to nie dało. Nie było rady - materace położyliśmy bezpośrednio na ziemi, zestawiając ze sobą łóżka - jedno na drugie.

Poszliśmy spać, ale znów się męczyliśmy - tym razem z powodu klimatyzacji, która z powodu zmiany położenia wiała zimnym powietrzem na nas. Nie dało się też w niej ustawić, aby utrzymywała w miarę umiarkowaną temperaturę. Nawet przy ustawieniu na 31 stopni chłodziła na maksa, choć temperatura w pokoju była znacznie niższa. Było to o tyle niesympatyczne, iż nie przewidziano żadnych okryć, oprócz dwóch mikroskopijnych kocyków, którymi można było co najwyżej przykryć sobie nogi. Następnego dnia przestawiliśmy łóżka i materace mając nadzieję, że będzie lepiej, ale nic z tego. Jakoś sobie próbowaliśmy radzić wykorzystując do okrycia ręczniki i ubrania. Dopiero ostatniej, czwartej nocy udało się nam wyspać, bo poprosiliśmy gospodynię o jakieś koce, przez co było się w co zawinąć, gdy zrobiło się zimno. (Komentarz Janka: chyba już na wsi w Nghe An surową zimą lepiej się spało).

Polityka naszego guesthouse'u wobec płatnej miłości była jasno przedstawiona
Okolice naszego guesthouse'u

Transport
Transport uliczny w Bangkoku jest zdominowany przez samochody. Wśród nich są taksówki, z których nie korzystaliśmy, poza jazdą z i na lotnisko. Jadąc z lotniska kierowca rzucił cenę 450 THB (31 zł), ale stargowaliśmy do 400 THB (28zł), co i tak było ceną maksymalną, którą powinniśmy byli zapłacić. W dniu powrotnym nasz guesthouse zarezerwował dla nas minibus za 150 THB ( 10zł) od osoby. Minibus okazał się taksówką, która zabrała jeszcze jedną turystkę i pojechała na lotnisko.

Sportowy wóz



Na plakacie Jego Wysokość król Bhumibol Adulyadej

Miasto nocą
Policji i żołnierzy było dość dużo
Normalnie poruszaliśmy się po mieście rikszami motorowymi, czyli tuk-tukami. Są to pojazdy trzykołowe, w których kierowca siedzi z przodu, a dwoje pasażerów z tyłu na podwyższeniu. Pasażerowie i kierowca są w miarę izolowani od deszczu. Z reguły kierowcy żądali ceny rzędu 150-250 THB, a nam się udawało to zbić o połowę. Raz zapłaciliśmy 150 THB (10zł), ale jazda trwała 45 minut, choć kierowca prowadził bardzo dynamicznie: wycie silnika, zmienianie biegu na wyższy dopiero przy wysokich obrotach i wciskanie się, gdzie się da. Większość kierowców Tuk-tuków zresztą tak jeździła. Z tego co słyszałem, podczas jazdy tuk-tuk ma 4 biegi + luz + wsteczny. Ogromną zaletą tuk-tuków w porównaniu z wietnamskimi xe-ômami była możliwość jazdy w dwie osoby. Poza tym, można się było z nimi dogadać po angielsku, a targowanie odbywało się bardziej na luzie niż w Hanoi. Kierowcy regularnie proponowali nam zawiezienie nas gdzieś przy okazji, ale automatycznie odmawialiśmy. Czytaliśmy w przewodniku historie o kierowcach, którzy zawożą pasażerów do sklepów jubilerskich, gdzie sprzedawca nie wypuści klienta, dopóki ten czegoś nie kupi.

Tuk-tuk

Alternatywą dla Tuk-tuków był transport autobusowy, ale zrezygnowaliśmy z niego. Mieliśmy mapę z numerami linii, ale trudno się było z niej zorientować, w jakim kierunku autobus jedzie. Przystanki były słabo widoczne, w środku autobusów nie było podanych nazw kolejnych przystanków. Dodatkowo nazwy ulic były rzadko kiedy napisane na domach - a dodatkowo, jeśli były, to często jedynie w języku tajskim. Co gorsza - na mapie z rozkładem jazdy autobusów występowały małe i duże numery linii autobusowych, które denotowały odpowiednio linie autobusowe obsługiwane przez wozy bez oraz z klimatyzacją. Numery się powtarzały, o czym mieliśmy się okazję przekonać wsiadając do autobusu "mała jedynka" zamiast "duża jedynka". Zanim się zorientowaliśmy - autobus zdążył nas wywieźć zupełnie gdzieś indziej.
Autokar wycieczkowy z ciekawymi malunkami
W Europie bym pomyślał, że to hippisi
Najbardziej bezproblemowy był transport kolejką powietrzną, metrem i pociągiem, ale z ceną biletu rzędu 35 THB (2,4 zł) na dłuższe dystanse nie był zbyt konkurencyjny wobec tuk-tuków. Poza tym, nie obejmował starego Bangkoku, a więc okolic najbardziej turystycznych, gdzie mieszkaliśmy. W kolejce powietrznej i metrze kupowało się bilet w automacie, ale że przyjmował tylko monety 5 i 10 THB, więc obok musiał działać punkt rozmieniający banknoty.

Bilet trzeba było wrzucić do bramki na stacji docelowej, przez co nie było potrzeby kontroli w pociągu. W metrze biletem był żeton pokazany na zdjęciu poniżej.

Wagon metra

Kolejka napowietrzna

W Polsce plakietka "ustąp duchownemu" by nie przeszła

W poniedziałek pojechaliśmy pociągiem do starej stolicy Tajlandii o nazwie Ayutthaya. Przy odległości 70 km, pociąg wlókł się 2 godziny. Ciężko było w nim wytrzymać, bo nie miał klimatyzacji, a jedynie obrotowe wiatraki. Jedno siedzenie się pod nami zarwało, wyglądało to na usterkę do naprawienia, przyczyną było chyba przesunięcie się tegoż siedzenia, ale przesiedliśmy się w inne miejsce. Po pociągu chodzili sprzedawcy oferujące owoce (bardzo dobre ananasy) oraz gotowane jajka z jakimś sosem w woreczku.

Wideo z jazdy pociągiem


Widok mnicha był czymś powszechnym

Czemu nie, ciepło, tylko trochę głośno

Przedział pociągu


Motorki też są widoczne na ulicach. Miałem możliwość raz nimi pojeździć, gdy pojechaliśmy do Ayutthaya. Po przepłynięciu promem wynajęliśmy motor za 200 THB (14 zł), zatankowaliśmy go (benzyna droższa niż w Wietnamie - po 35 THB (2,4 zł) za litr) i zaczęliśmy zwiedzać ruiny świątyń. Najbardziej musiałem uważać na ruch lewostronny, który obowiązuje w całej Tajlandii - przekraczając ruchliwą szosę miałem odruch patrzenia w lewo a nie prawo. Było to jednak do opanowania. Starałem się bardziej niż w Wietnamie kierować się przepisami, bo kierowcy mogą nie być przyzwyczajeni, że każdy jeździ jak mu wygodnie, poza tym nie wiedziałem jak by się policja tajska odniosła do kierowcy bez prawa jazdy. Wypożyczyłem Hondę Wave 100cc - model słabszy od Hondy Wave 110cc, którą jeżdżę w Hanoi, bo o mniejszej o 10 centymetrów sześciennych pojemności silnika i zapalany kopnięciem. Niemniej jednak był to nowy motocykl, a przynajmniej sprawiający takie wrażenie, przez co bardzo miło się nim jeździło. Biegi wchodziły bez problemu, silnik chodził cicho i był mocny, byłem w stanie ruszyć na trójce. Ludzie zostawiali kaski nieprzypięte, więc wnioskuję, że poziom kradzieży może być mniejszy niż w Wietnamie.

Honda Wave 100cc

Jazda po miejscowości Ayuthaya


Pojazd motorkopodobny

Klimat
W przewodniku znaleźliśmy informację, że kwiecień jest najgorszym miesiącem do zwiedzania Bangkoku, i że najlepiej byłoby zaopatrzyć się w przenośną klimatyzację. Coś w tym jest - temperatury są wysokie (rzędu 35 stopni), do tego jest wilgotno, ale mało jest ochładzającego deszczu. Chodziło się dość ciężko i cieszyliśmy się wchodząc do klimatyzowanych pomieszczeń. Fala zimna była w takim klimacie przyjemną rzeczą, zresztą po chwili człowiek się do niej przyzwyczajał. Nie używaliśmy kremów do opalania, poza ostatnim dniem, po tym jak się trochę sparzyliśmy w Ayutthaya.

Jedzenie
Jedliśmy na przemian jedzenie tajskie, indyjskie, czasem zaś indyjsko-arabskie, płacąc za posiłek dla dwóch osób średnio od 200 (14 zł) do 400 THB (28zł). Szczególnie zapadły nam w pamięć bardzo dobra restauracja Indian Food na turystycznej ulicy Khao San oraz muzułmańska restauracji o wdzięcznej nazwie Al-Husein. Co można więcej powiedzieć o jedzeniu? Tajskie przypomina trochę to z Wietnamu (Grażyna zgłasza votum separatum, nijak nie przypomina, przede wszystkim mięso jest pozbawione różnych nieładnych części, no i nie stosuje się powszechnie sosu rybnego, i w ogóle inna gama przypraw jest w użyciu!), ale jest znacznie bardziej doprawione. Ryż nie jest suchy, tylko polany jakimś sosem, przez co smakuje znacznie lepiej. Jedzenie indyjskie, które zamawiamy to jest zawsze jakieś mięso w sosie np. chicken tikka masala czy beef korma, do tego chleb nan albo paratha (ten drugi przypomina naleśnika). Również odpowiada naszym gustom smakowym.
Ronald McDonald w tajskim geście uprzejmości

Butter chicken, chicken korma i paratha
Wystrój w Indian Food, po prawej Elvis, ktoś rozpoznaje innych?




Jedzenie w Al-Husein: falafel i humus, mniam
Któregoś razu spróbowaliśmy na ulicy czegoś w rodzaju placków z mięsem po 20 THB (1,4zł) za sztukę. Bardzo dobre.



Obyczaje
W sobotę wracając z Wat Pho zatrzymaliśmy jakiegoś tuk-tuka. Zaczęliśmy z nim negocjować cenę za podwiezienie nas do domu. W pewnym momencie wmieszał się jakiś dziwny facet, który też jakby proponował jakąś cenę. Myśleliśmy, że może kierowca innego tuk-tuka, ale głowę mieliśmy zaprzątniętą czymś innym, musieliśmy wyjmować mapę z torebki, aby pokazać kierowcy gdzie jechać, poza tym byliśmy zmęczeni po całym dniu zwiedzania w upale. Uzgodniliśmy cenę, tamten facet się zmył, dojechaliśmy na miejsce i wysiedliśmy z tuk-tuka. Dokonaliśmy standardowego sprawdzenie, gdzie jest aparat fotograficzny i okazało się, że go nie ma. Jak można się było domyślać, byliśmy wkurzeni. Najprawdopodobniej aparat zabrał tamten facet, raczej nie zostawiliśmy go w tuk-tuku. Nie dało się w każdym razie nic zrobić. Żal było przede wszystkim zdjęć z pierwszych dwóch dni, bo aparat i tak chcieliśmy kupić nowy. Konica Minolta DiMAGE Z6 może jest i dobrym aparatem, ale nie dla takich amatorów jak my. Za duża i zbyt skomplikowana w użyciu. Kupiliśmy następnego dnia "małpkę" Sony DSC-S730, z której na razie jesteśmy bardzo zadowoleni. Jest mały, zdjęcia robi szybko, lepiej niż poprzedni ustawia parametry zdjęcia. Ale wielu zdjęć nie będzie.

Nie będzie też zdjęć ulicznych prostytutek, choć widzieliśmy je głównie po straceniu aparatu. Wieczorem było ich trochę widać na ulicach, zwłaszcza w dzielnicy Nana. Poszliśmy tam, bo w przewodniku Lonely Planet była informacja o jakimś klubie z parkietem do tańczenia. Klub okazał się być wirtualny. Próbowaliśmy znaleźć jakieś inne przyzwoite miejsce, ale skład klientów był wszędzie taki sam. Podstarzali biali mężczyźni i młode azjatyckie prostytutki. Nie mieliśmy ochoty na takie towarzystwo, więc się zmyliśmy na turystyczną ulicę Khao San 15 min od naszego guesthouse'u. Po drodze widzieliśmy jakiegoś białasa, który próbując wejść w wąską uliczkę został zaczepiony przez dwie pracujące tam panie. "I want your cock" powiedziała jedna z nich do niego głosem, który miał być chyba zalotny. Nie zostaliśmy sprawdzić jak propozycja została przyjęta.

Ponieważ czytaliśmy w przewodniku (Lonely Planet jest użytecznym źródłem informacji również dla seks-turystów nie psując im wypoczynku informacjami mogącymi wywołać w nich wyrzuty sumienia), że tylko 5% prostytutek pracuje dla klientów zagranicznych, więc postanowiliśmy sięgnąć do raportu o seksualności w Tajlandii. Wyczytaliśmy tam kilka ciekawych rzeczy.

Według Tajów to mężczyzna ma silny popęd seksualny, tak silny, że nie zawsze go może kontrolować. Przyzwoita kobieta nie ma w zasadzie potrzeb seksualnych - ani przed ślubem, ani po ślubie. Tak miłość narzeczeńska, jak i późniejsza małżeńska powinna być uczuciem czystym, nieseksualnym. Dlatego jest rzeczą absolutnie zrozumiałą, że mężczyzna korzysta z usług prostytutek. Kobieta wychodząc za mąż winna rzecz jasna być dziewicą, od mężczyzny wymagany jest zaś bogaty zasób doświadczeń. Co więcej, w czasach przed nastaniem epidemii HIV, kobiety same nakłaniały mężów do chodzenia do prostytutek - lepsze to niż potencjalnie angażujący emocjonalnie romans... Za to gdy kobieta zostanie wdową, może prowadzić dość swobodne życie seksualne, niezwiązana ani zaleceniem wierności wobec męża, ani groźbą utraty dziewictwa. W jednym z badań, na które powołują się autorzy raportu, 5% młodych mężczyzn przyznało się do zmuszania siłą lub groźbą do stosunku. Pobrzmiewający i u nas tu i ówdzie pogląd, iż jeśli kobieta zostanie zgwałcona, to sama jest winna, że okryła się hańbą, bo najwyraźniej ubierała się nieprzyzwoicie bądź przebywała w niebezpiecznych miejscach, ma tu znacznie silniejszy wydźwięk. Ponoć gazetom zdarza publikować się reportaże opisujące gwałty w tonie przypominającym opowiadania erotyczne. Osobnym pytaniem jest, na ile ten "tradycyjny" model się zmienia wraz z westernizacją Tajlandii. Widzieliśmy trochę azjatyckich dziewczyn w krótkich spodenkach i nie były to prostytutki.

Olimpiada
W sobotę, wykończeni upałem, gdzieś pomiędzy zwiedzaniem Royal Palace a świątyni Wat Pho, natrafiliśmy niespodziewanie na grupki ludzi trzymających chińskie flagi oraz ubranych w koszulki z logo olimpiady. Niektórzy dzierżyli w ręku zarówno flagi chińskie, jak i tajskie. Swoje wyraźne loga wzdłuż jednej z głównych ulic Bangkoku umieścili też sponsorzy olimpiady: Coca Cola, Samsung i Lenovo. Na środku drogi odgrywany był taniec smoka. Janek podejrzewał, że może właśnie w tym momencie odbywa się przemarsz sztafety ze zniczem olimpijskim przez Bangkok; mi wydało się to kompletnie nieprawdopodobne, ludzi nie było aż tak wiele, jakoś wyglądało to wszystko niezbyt imponująco. Może jakiś wiec poparcia dla Chin? Może tajscy Chińczycy, stanowiący aż 11 procent ogółu populacji Tajlandii, postanowili okazać wsparcie dla wiadomej sprawy? W każdym razie, żadnych protybetańskich protestów nie widzieliśmy, aczkolwiek rzucała się w oczy obecność uzbrojonych tajskich żołnierzy.
Gdy sprawdziliśmy wieczorem w internecie, okazało się, że Janek miał rację - właśnie tego dnia odbywał się w Bangkoku bieg sztafety olimpijskiej. Doniesiono też, że gdzieś w okolicy trasy sztafety policja zatrzymała "zachodnią" kobietę, trzymającą zdjęcie Dalaj Lamy. Ot, całość protestów. Za dwa dni (29 kwietnia) sztafeta zawita do Wietnamu; niestety, nie zapewnimy bezpośredniej relacji z przebiegu, jako że na miejsce wydarzenia obrano Sajgon. Ciekawe, czy podobnie jak w Bangkoku wizyta znicza olimpijskiego obejdzie się bez zakłóceń, ustanawiając wyraźny - i znamienny - kontrast wobec przebiegu wypadków w Europie i Stanach Zjednoczonych.

No comments: