Thursday, May 8, 2008

Hạ Long

W długi weekend wybraliśmy się wraz z nasza koleżanką Asią na 3-dniową wycieczkę do zatoki Hạ Long. Wycieczka z Kangaroo Cafe na ulicy Bảo Khánh wydawała nam się zbyt droga, więc zdecydowaliśmy się pojechać na prawie 2-krotnie tańszą wycieczkę z Sinh Cafe z ulicy Lương Ngọc Quyến 52 - www.sinhcafevn.com - $54 od osoby. To był błąd. Wielu rzeczy obawialiśmy się odnośnie tej wycieczki, ale nie tego, że okaże się niebezpieczna dla zdrowia...

Sinh Cafe to oryginalnie biuro podróży w Sajgonie, która oferowało - i chyba nadal oferuje - wysokiej jakości wycieczki. Skutkiem tego powstało mnóstwo biur podszywających się pod to prawdziwe. W Hanoi widzieliśmy ich kilkadziesiąt. Jest też kilka stron internetowych podających adresy różnych biur. Mimo, iż zasięgaliśmy przed wyborem biura rady na forach typu "Lonely Planet", nie jesteśmy pewni, czy wybraliśmy "prawdziwe" Sinh Cafe. Przewodnik i autokary podczas wycieczki miały logo Khanh Sinh - więc pewnie nie. Ale też możliwe, że są jakos stowarzyszeni. Niemniej jednak, nie ma to dużego znaczenia, bo filia nie musi reprezentować takiego poziomu usług jak główny oddział - i pewnie tutaj było podobnie.

Dzień 1

Wyjechaliśmy w czwartek o 8 - bus wycieczkowy odebrał nas prawie spod domu. Następnie zgarnęliśmy z miasta innych uczestników podróży, w sumie 14 osób. Główny przewodnik o imieniu Nhất tłumaczył nam dobrym angielskim, skąd się wzięła nazwa zatoki i jakieś legendy co do jej powstania. Podróż nad zatokę przebiegła bez przeszkód. Zatrzymaliśmy się tylko w jakimś miejscu, gdzie sprzedawano dużą ilość rzeźb.


Można było też kupić różne książki
Kto by to czyścił?
Czy ta biedna małpka miała być atrakcją?


Gdy w końcu dojechaliśmy do zatoki, przewodnik wziął od nas paszporty i wsiedliśmy na statek, który po pewnym czasie wyruszył. Zatrzymaliśmy się przy targu z owocami morza, gdzie pasażerowie mogli sobie zakupić dodatkowe owoce morza, które chcą zjeść.


Kupowanie owoców morza


Nasza łajba

Obiad został podany z trzygodzinnym poślizgiem i pewnie dlatego odpadło pływanie z łodzi. Podczas posiłku kazano nam się przesiąść do innego stolika, aby był przy nim komplet. Podano nam owoce morza, picie zgodnie z ustaleniami trzeba było samemu zamawiać, ale nie były to duże kwoty (choć oczywiście wyższe, niż ceny sklepowe): 15.000d (2 zł) za puszkę napoju gazowanego albo 7.000d (1 zł) za półlitrową butelkę wody. Jedzenia było w bród i było dość dobre. Podano nam ryż, jakieś warzywa, małe krewetki i kalmary. Z parą Wietnamczyków przy których nas posadzono rozmawiało się sympatycznie, ale było wyczuwalne to charakterystyczne napięcie, które pojawia się przy rozmowach z przedstawicielami tej nacji. Gdy potem mieliśmy okazję rozmawiać z dwiema spośród pięciu Koreanek, które też podróżowały z nami - wrażenie było zupełnie inne. Podobnie jak z Japonkami - kontakt jest prosty i wyczuwalne jest wzajemne zrozumienie. Niemniej jednak nasi sąsiedzi byli sympatyczni i częstowali nas jedzeniem, które zakupili: krabami oraz owocami podobnymi w smaku do agrestu.


Było dużo jedzenia

Mogliśmy się dowiedzieć, że "bardzo rodzaj napojów jest dostępny na bucie"


Łódka ze śmieciami

Po obiedzie pokazano nam nasze pokoje, gdzie mieliśmy spać. Proste łóżka, jakaś szafka, toaleta i prysznic z ciepłą czasami wodą.

Potem dopłynęliśmy do kompleksu grot. 3 pieczary, las stalaktytów i stalagmitów, tworzących się w oczach, gdy z góry spadały krople z wapnem. Do tego kolorowe lampy dodające efektu oraz masa turystów. Ładnie tam było. Zresztą zatoka Ha Long jest generalnie ładna krajobrazowo - ostatnio przoduje w plebiscycie, gdzie wybierane jest nowe siedem cudów świata . Przewodnik zachował się właściwie - czekał na naszą trójkę i tłumaczył nam, co gdzie jest i jak się kojarzy.
Na górze wejście do jaskini

Tam widzieliśmy więcej koszy na śmieci niż w całym Hanoi



Jak to określił przewodnik "It's a boy"

A tu gdzieś jest odpowiednik u "girl"


To wszystko przywiozło turystów do jaskini

Można kupić towary z łodzi
Ładne skałki

Wieczorem, po kolacji, które była bardziej zjadliwa, bo podano np. frytki, spróbowaliśmy zrobić małą imprezę na górnym pokładzie. Pożyczyliśmy szklanki, Grażyna zrobiła drinki z butelki rumu, sprite'a oraz pomarańczy. Zaczęło padać, więc zmyliśmy się do sypialni i kontynuowaliśmy. Wydawało mi się, że się dość mocno upiliśmy, ale oglądając nagrania poniżej nie jestem taki pewien.



Dzień 2

Rano trzeba było wstać na śniadanie, które planowo zacząć miało się o 7:30. Ten posiłek również rozpoczął się z opóźnieniem - tym razem tylko 15 minutowym. Podano europejskie jedzenie - zimny chleb tostowy oraz masło i jajecznicę. Jedzenia było za mało.

Dopłynęliśmy do wyspy Cát Bà, gdzie przesiedliśmy się do busa. W planach była wspinaczka po górach. Dostaliśmy innego przewodnika, który miał nas poprowadzić. Niestety, zgubił on połowę wycieczki czyli nas i pięcioosobową grupę Koreanek. Być może, gdybyśmy inaczej skręcili przy rozwidleniu to byśmy dogonili przewodnika, ale nie było informacji, gdzie mamy iść. Wróciliśmy na miejsce, gdzie opuściliśmy naszego głównego przewodnika. Zamówiliśmy jakieś lody i kokosa (nie był smaczny). Jak odchodziliśmy, to sprzedawczyni zaczęła twierdzić, że Asia nie zapłaciła, co nie było prawdą, ale przewodnik z nią pogadał i dała spokój.

Odgłosy natury

Hotel

Wyruszyliśmy do busa, choć nie nadeszła jeszcze umówiona poza zbiórki. Być może dlatego nie wzięliśmy dwójki wietnamskich turystów - tych, którzy jedli z nami posiłki na łodzi. Przewodnik gdzieś dzwonił w tej sprawie, w każdym razie gdy dojechaliśmy do naszego hotelu Sun & Sea zjeść obiad - to się pojawili. Jedzenie było gorsze niż na łodzi, ale dawało się zjeść. Sam dwugwiazdkowy hotel sprawiał wrażenie urządzonego z pewnym nakładem środków, ale potem zaniedbanego. Pokój był miły - rozległy, wysoki, z dwoma dużymi łóżkami, lodówką z napojami oraz tarasem z widokiem na morze. Łazienka za to była zarośnięta, nie byliśmy pewni, czy w zagłębieniach wanny znajduje się brud, czy grzyb łazienkowy, więc na wszelki wypadek korzystaliśmy tylko z prysznica. Nasz pokój mieścił się na szóstym piętrze a windy nie było. Wydawało nam się to dość uciążliwe - ale dopiero potem Grażyna odczuła, jak bardzo...



20% zegarów pokazywało poprawny czas.


Tu łazienka wygląda ładnie


Tu trochę gorzej

Widok z okna


Około godziny po obiedzie pojechaliśmy na kajaki. Wyprawa składało się znowu z jazdy busem, potem statkiem do portu między skałami na którym dano nam stare, śmierdzące kapoki i wsadzono w kajaki. Grażyna i ja byliśmy w pierwszy, Asia z jedną z Koreanek w następnym. Wskazano nam mniej więcej kierunek, gdzie jest plaża, dokąd dopłyniemy i będziemy się kąpać. Grażyna i ja płynęliśmy na przedzie. Znaleźliśmy plażę, ale zauważyliśmy, że zgubiliśmy resztę grupy.

Zaraz zacznie się kajakowanie
Jeszcze zadowolony

Znaleźliśmy ich, wraz z przewodnikiem (starszy mężczyzna, inny niż dotychczasowy) popłynęli inaczej, w kierunku zamkniętej wewnątrz skał części zatoki, gdzie mogliśmy usłyszeć jak świetnie owo ukształtowanie skał wpływa na akustykę.

Wpłynięcie do zatoczki

Następnie miał miejsce przełomowy moment całej wycieczki. Zgodnie ze wskazówkami przewodnika opłynęliśmy na plażę, którą już wcześniej wypatrzyliśmy. Weszliśmy do wody. Dno było niemiłe, kłujące. Koreanki trochę pobrodziły, ale wyszły z wody (jak nam potem wyjaśniały - dlatego, że była brudna) i poszły pod skały, gdzie siedziała też reszta grupy wraz z przewodnikiem. Ja, Grażyna i Asia weszliśmy do wody. W pewnym momencie prawie się walnąłem w podwodną skałę więc zacząłem pływać, aby nie chodzić nogami po dnie. Grażyna podążyła moim przykładem, ale po chwili stwierdziła, że wychodzi, bo podwodne skały są tuż pod powierzchnią. Zrobiła jednak jeszcze dwa ruchy żabką i walnęła nogą w koral, rozcinając sobie stopę w okolicach kostki. Wyskoczyliśmy na brzeg. Z rany: szerokiej na dwa centymetry i głębokiej na pół centymetra leciała krew. Próbowaliśmy to jakoś zatamować, ale się nie dało. Poszedłem do przewodnika, powiedziałem o co chodzi i spytałem go, czy nie ma jakichś plastrów. Nie dysponował nimi. Próbowaliśmy jakoś powstrzymać upływ krwi robiąc opaskę uciskową z okularków i przykładając chusteczki, ale działało to tylko połowicznie. Po kilku minutach przyszedł przewodnik i powiedział mi, żebym płynął z żoną do statku, którym przypłynęliśmy, bo tam mają opatrunki. Oni też się zbierali. Wypłynęliśmy w drogę powrotną. Dotarliśmy do statku, ale okazało się, że nie mieli tam plastrów. Całe szczęście, że pewien anglojęzyczny biały turysta nimi dysponował. Zmieniliśmy prowizoryczny opatrunek, jakaś biała kobieta dała butelkę wody, aby przemyć ranę. Popłynęliśmy do przystani, a stamtąd popłynęliśmy do naszego dwugwiazdkowego hotelu. Tam niestety również nie dysponowali czymś takim jak plaster, ale wskazali drogę do apteki oddalonej o kilometr. Poszliśmy do naszego pokoju na szóstym piętrze. Po chwili przyszły do nas dwie Koreanki - matka i córka, które przyniosły opatrunek wyglądający trochę jak sztuczna skóra. Wyglądało to tak, jakby rana mogła przez to "oddychać" Starsza Koreanka zdezynfekowała ranę i przykleiła nowy opatrunek zostawiają nam jeszcze jeden fragment do zmiany za 3 dni. Niestety musieliśmy użyć go już wieczorem, bo z rany ciągle się coś sączyło. Ja poszedłem szybko do apteki kupić środek do dezynfekcji i nowe opatrunki. Próbowałem się dogadać z recepcją, czy możliwe jest pojechanie do szpitala. W końcu wydaje mi się, że była taka możliwość, ale nie jestem tego pewien. W każdym razie nie zdecydowaliśmy się na pojechanie tam i założenie szwów. Nie mieliśmy zaufania co do higieny środków używanych do takiej operacji.

Na 19:30 zeszliśmy na obiad. Nasz główny przewodnik zapytał nas, jak było, powiedzieliśmy mu co się stało. Niezrażony mówił nam, że mamy teraz wolny czas i możemy zwiedzić miasto. Nie zadałem mu kilku pytań, które się nasuwały, takich jak:

- jak często dochodzi do takich wypadków, jeśli Grażynie się to zdarzyło po minucie od wejścia do wody?
- dlaczego tamten przewodnik nie miał przy sobie jakiegoś plastra i czemu nie było niczego takiego na łódce?
- dlaczego w ogóle prowadzi się turystów aby sobie popływali na miejscu, które jest niebezpieczne? Dlaczego się ich nie ostrzega? Większość wycieczek oferuje skakanie ze statku, w miejsca gdzie jest dość głęboko, aby nie zahaczyć o koral, który jest po prostu ostry.

Nie byłoby sensu o to pytać, on by tego nie zrozumiał. To jest nasze, europejskie myślenie, że przewodnik jest odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo. To nie ten rodzaj relacji. Odpowiedzialność ma miejsce w z góry określonych relacjach jak rodzic - dziecko, czy jak sądzę, nauczyciel - uczeń. Jeśli np. młoda, samotna kobieta pomieszkuje u rodziny, to ona wchodzi w rolę dziecka - więc ma się słuchać gospodarzy a oni stają się za nią odpowiedzialni. Ale tak jak normą jest, że po wypadku sprawca ucieka, jak tylko zobaczy, że ofiara się rusza, tak też przewodnik nie musi dbać o to, aby nie zgubić turystów, których prowadzi, czy też o to, żeby byli bezpieczni. Gdy się potem zastanawialiśmy nad tym, to zachowanie obu przewodników nie było dziwne. Niestety nie zoperacjonalizowaliśmy sobie tej wiedzy o kulturze Wietnamu zawczasu. Powinniśmy byli założyć, że przewodnik jest jak dziecko, które chce ci coś pokazać; nikt nie oczekuje, że dziecko przewidzi zagrożenia. Na wycieczce w Wietnamie należy mieć oczy szeroko otwarte i próbować samemu przewidzieć potencjalne zagrożenia. Na przyszłość będziemy to wiedzieli, choć nie będzie przyszłości, bo więcej na żadną wycieczkę w Wietnamie nie mamy zamiaru jechać.

Dzień 3

Rano zjedliśmy europejskie śniadanie - francuska bułka i do wyboru: jajecznica i omlet (nie widać było różnicy, oba pływały w tłuszczu) oraz dwa z trzech dodatków: sera topionego, dżemu i masła. Podczas drogi powrotnej wsadzono nas do innego busu i tak już było cały czas. Nie wiem, ze czego to wynikło, skąd brak miejsca w poprzednim. Ten też był bardzo zapchany, co wynikało po części z tego, że brakowało miejsca na bagaże. Grażynę posadzono na środku, z przodu. W pewnej chwili, na zakręcie ciężka walizka spadła z górnej półki i walnęła ją w głowę. Wkurzyłem się, rzecz jasna, ale znów nie zrobiłem im awantury. Wyjąłem zimną butelkę z wodą i dałem Grażynie do przyłożenia. Jakiś turysta też dał zimną puszkę. Przewodnicy - którzy upchnęli walizki tak, a nie inaczej - przełożyli bagaż w bezpieczne miejsce, ale nie przeprosili. Jeden tylko się zapytał: "Is it OK" ("Czy jest dobrze?") oraz stwierdził "It is your destiny, if I was sitting here then I would be hit" ("To twoje przeznaczenie, jeśli ja bym tu siedział to by mnie uderzyło"). Bus nie wykonywał żadnego nietypowego manewru, a bagaże wystarczyło przywiązać jakąś liną albo umieścić w innym miejscu. Takie przypadki zdarzają się im na pewno co jakiś czas, mogliby się bardziej postarać. Ale z drugiej strony, skoro nie ponoszą odpowiedzialności to dlaczego mieliby kombinować? Nie chodzi tu tylko o odpowiedzialność prawną - ale o rodzaj odpowiedzialności moralnej, słowem, o to, co kieruje NAMI, kiedy kładąc bagaż na półce w autobusie czy samolocie sprawdzamy, czy na pewno nie jest on w stanie spaść czyniąc komuś krzywdę.

Po dojechaniu na wybrzeże wsadzono nas znowu na statek. Mieliśmy długą i pełną wzajemnego zrozumienia rozmowę z Koreankami, które Grażynie pomogły poprzedniego dnia. One też miały przykre doświadczenia z Wietnamem. Opowiadały na przykład, jak wracając z Chin do Lao Cai zostały opadnięte przez grupę kierowców motorków, którzy natarczywie, czepiając się ubrań domagali się od dwóch samotnych kobiet, aby skorzystały z przewozu. Gdy dotarły do policjantów i poprosili ich o pomoc, to ci stwierdzili, że to nie ich sprawa, i zawołali z powrotem owych napasliwych xeomowców. W końcu to norma, że skoro przyjechał turysta, to xeomowiec ma prawo tą okazję wykorzystać, jak mu się to żywo podoba...

Podczas podróży statkiem w pewnym momencie zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce na wodzie. Dano nam możliwość popłynięcia do jakiejś groty, ale nikt chyba z tego nie skorzystał. Dopłynęliśmy do brzegu, potem czekał na nas obiad w mieście Ha Long, gdzie w wielkiej sali z kilkuset turystami długo czekaliśmy na posiłek, który w opinii większości był niesmaczny (ja się najadłem, ale Koreanki wstały głodne od stołu). Potem pojechaliśmy busikiem do Hanoi. Zatrzymaliśmy się na pół godziny w jakimś punkcie, gdzie sprzedawano różne ozdobne przedmioty w rodzaju torebek czy szalików po cenach 7-krotnie wyższych niż w centrum Hanoi. Musi się im to jednak opłacać. W końcu dojechaliśmy do Hanoi, wysadzono nas tuż koło naszego domu. Podróż została zakończona.

Za Merriam-Webster: dink - disparaging name for a Vietnamese



Po czymś takim trzeba było przejść wychodząc


W momencie robienia tego zdjęcia nie wiało
Epilog

Nie był to jednak koniec reperkusji zdrowotnych w związku ze zranieniem w morzu i spadkiem bagażu. Nie chcę tu zanudzać was szczegółowymi opisami, w każdym razie w Szpitalu Francuskim w Hanoi stwierdzili, że uderzenie w głowie nie spowodowało krwiaka ani niczego takiego, a mdłości są normalną konsekwencją takiego zdarzenia. Natomiast w nodze zostały fragment skały, i dlatego nie chciało się to goić. We wtorek usunęli Grażynie w narkozie dwa kawałki skały. Teraz trwa rekonwalescencja i ograniczanie ruchu.

Dodatkowe medyczne koszty wycieczki zamkną się jak sądzę w kwocie $900, na szczęście polisa od nieszczęśliwych wypadków w Interpolska powinno je pokryć, jeśli nie - nie omieszkam się o tym wspomnieć :). Na razie jesteśmy z tej firmy zadowoleni.

A na zakończenie, opis wycieczki do Hạ Long pary podróżników. Jak stwierdzają autorzy: "
Pół dnia poświęciliśmy na wybranie - naszym zdaniem - najkorzystniejszej oferty po czym podpisaliśmy... pakt z diabłem". Nie można tam dodawać komentarzy więc zaznaczę, że organizowanie sobie wszystkiego na własną rękę wcale nie wydaje nam się lepsze: za dużo było tych rozmaitych środków transportu. A jak ktoś chce mieć komfortową ale i droższą podróż - może spróbować z prowadzoną przez Australijczyka
Kangaroo Cafe. Kuzyn (pokrewieństwo obrzędowe - przez matkę chrzestną) Grażyny z nimi pojechał i był bardzo zadowolony.


3 comments:

NTT said...

Bardzo mi przykro z tego co Was spotkało podczas tej wycieczki. Niestety taki jest ogólny ponury stan dzisiejszego społeczeństwa wietnamskiego, całkowita degrengolada moralna na rzecz szybkiego zysku. Ci przewodnicy pewnie nie zdają sobie sprawy że można się zachowywać inaczej.

Nie wiem czy to takie pocieszenie, ale zakładam że Grażyna teraz już zrozumiała pełne znaczenie powiedzonka "Con kiến mà kiện củ khoai!" Niestety, większość Wietnamczyków żyją z takim właśnie nastawieniem.

Życzę szybkiego powrotu do zdrowia.

Anonymous said...

Miałem podobne wrażenia z wycieczki po zatoce... wszystko na szybko, niezorganizowane, mało jedzenia na statku, a jego jakość też nie najlepsza. Skorzystanie z prysznicu na statku skończyło się krwawiącą raną na plecach... ze ściany wystawało ostro zakończona deska o którą zahaczyłem... Pamiętam, że byłem bardzo zdenerwowany tym wszystkim, ale w tej chwili staram się bardziej wspominać piękny krajobraz. Akurat pogodę mieliśmy bardzo ładną.

Grażyna Szymańska-Matusiewicz said...

Dzięki za miłe życzenia :)

Na szczęście, jak można poczytać w najnowszym wpisie, spotyka się tu różnych ludzi. Choć Ha Long - poprzez nieodłącznie z nim związany, niedbale zorganizowany, i nastawiony na szybki zysk przemysł turystyczny - nie będzie mi się miło kojarzył...

Ale wygląda na to, że jednak ta wyprawa nie zniechęciła nas ostatecznie do morza - chyba pobędziemy parę dni na plażach na Południu. (Oby tam było mniej groźnych skał i koralowców :))