Wednesday, April 23, 2008

Bangkok 1

Od piątku do wtorku przebywaliśmy w stolicy Tajlandii - 6,6 milionowym Bangkoku. - najbardziej turystycznym mieście spośród tych, które odwiedziliśmy w Azji.

Przylot
Przylot do Bangkoku linią AirAsia odbył się bez problemów. Samolot sprawiał wrażenie dosyć starego, a za jedzenie nie można było płacić ani w dolarach ani w dongach, ale poza tym wszystko było w porządku. Po przylocie uderzyła nas fala gorąca - pewnie było jakieś 35 stopni. Lotnisko Suvarnabhumi imponuje swoim rozmiarem - w końcu to największy port przesiadkowy w południowo-wschodniej Azji. Wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu na lotnisku (o dziwo bez prowizji), a następnie pojechaliśmy taksówką do naszego guesthouse'u.

Guesthouse
Mieszkaliśmy w K.C. guesthouse. Właścicielka była bardzo miła, w recepcji były trzy komputery z dostępem do internetu i kamerką internetową. Kwadrans używania kosztował 10 THB (70 gr). Z pokojem mieliśmy niestety przygody, co miało związek z niewygórowaną ceną noclegu: 500 THB (35zł) za noc.

Nasz pierwszy pokój był całkiem ładny, lepszy w każdym razie niż się spodziewaliśmy. Niestety wieczorem pierwszego dnia zorientowaliśmy się, że z powodu położenia koło ulicy Pra Sumen w nocy również jest głośno. Zwłaszcza wyjące tuk-tuki dały się nam we znaki. Po nieprzespanej nocy, rano spakowaliśmy się i zadeklarowaliśmy na recepcji chęć wymeldowania się. Jednakże na wieść o tym córka właścicielki pokazała nam pokój w drugim domu, położonym dalej od głównej drogi. Był gorzej urządzony, ale klimatyzacja działała, więc wydawało się, że będzie ok. Dopiero wieczorem zorientowaliśmy się, że łóżko strasznie skrzypi. Nauczeni doświadczeniami z hotelu w Malezji próbowaliśmy coś podłożyć między materac a łóżko, ale nic to nie dało. Nie było rady - materace położyliśmy bezpośrednio na ziemi, zestawiając ze sobą łóżka - jedno na drugie.

Poszliśmy spać, ale znów się męczyliśmy - tym razem z powodu klimatyzacji, która z powodu zmiany położenia wiała zimnym powietrzem na nas. Nie dało się też w niej ustawić, aby utrzymywała w miarę umiarkowaną temperaturę. Nawet przy ustawieniu na 31 stopni chłodziła na maksa, choć temperatura w pokoju była znacznie niższa. Było to o tyle niesympatyczne, iż nie przewidziano żadnych okryć, oprócz dwóch mikroskopijnych kocyków, którymi można było co najwyżej przykryć sobie nogi. Następnego dnia przestawiliśmy łóżka i materace mając nadzieję, że będzie lepiej, ale nic z tego. Jakoś sobie próbowaliśmy radzić wykorzystując do okrycia ręczniki i ubrania. Dopiero ostatniej, czwartej nocy udało się nam wyspać, bo poprosiliśmy gospodynię o jakieś koce, przez co było się w co zawinąć, gdy zrobiło się zimno. (Komentarz Janka: chyba już na wsi w Nghe An surową zimą lepiej się spało).

Polityka naszego guesthouse'u wobec płatnej miłości była jasno przedstawiona
Okolice naszego guesthouse'u

Transport
Transport uliczny w Bangkoku jest zdominowany przez samochody. Wśród nich są taksówki, z których nie korzystaliśmy, poza jazdą z i na lotnisko. Jadąc z lotniska kierowca rzucił cenę 450 THB (31 zł), ale stargowaliśmy do 400 THB (28zł), co i tak było ceną maksymalną, którą powinniśmy byli zapłacić. W dniu powrotnym nasz guesthouse zarezerwował dla nas minibus za 150 THB ( 10zł) od osoby. Minibus okazał się taksówką, która zabrała jeszcze jedną turystkę i pojechała na lotnisko.

Sportowy wóz



Na plakacie Jego Wysokość król Bhumibol Adulyadej

Miasto nocą
Policji i żołnierzy było dość dużo
Normalnie poruszaliśmy się po mieście rikszami motorowymi, czyli tuk-tukami. Są to pojazdy trzykołowe, w których kierowca siedzi z przodu, a dwoje pasażerów z tyłu na podwyższeniu. Pasażerowie i kierowca są w miarę izolowani od deszczu. Z reguły kierowcy żądali ceny rzędu 150-250 THB, a nam się udawało to zbić o połowę. Raz zapłaciliśmy 150 THB (10zł), ale jazda trwała 45 minut, choć kierowca prowadził bardzo dynamicznie: wycie silnika, zmienianie biegu na wyższy dopiero przy wysokich obrotach i wciskanie się, gdzie się da. Większość kierowców Tuk-tuków zresztą tak jeździła. Z tego co słyszałem, podczas jazdy tuk-tuk ma 4 biegi + luz + wsteczny. Ogromną zaletą tuk-tuków w porównaniu z wietnamskimi xe-ômami była możliwość jazdy w dwie osoby. Poza tym, można się było z nimi dogadać po angielsku, a targowanie odbywało się bardziej na luzie niż w Hanoi. Kierowcy regularnie proponowali nam zawiezienie nas gdzieś przy okazji, ale automatycznie odmawialiśmy. Czytaliśmy w przewodniku historie o kierowcach, którzy zawożą pasażerów do sklepów jubilerskich, gdzie sprzedawca nie wypuści klienta, dopóki ten czegoś nie kupi.

Tuk-tuk

Alternatywą dla Tuk-tuków był transport autobusowy, ale zrezygnowaliśmy z niego. Mieliśmy mapę z numerami linii, ale trudno się było z niej zorientować, w jakim kierunku autobus jedzie. Przystanki były słabo widoczne, w środku autobusów nie było podanych nazw kolejnych przystanków. Dodatkowo nazwy ulic były rzadko kiedy napisane na domach - a dodatkowo, jeśli były, to często jedynie w języku tajskim. Co gorsza - na mapie z rozkładem jazdy autobusów występowały małe i duże numery linii autobusowych, które denotowały odpowiednio linie autobusowe obsługiwane przez wozy bez oraz z klimatyzacją. Numery się powtarzały, o czym mieliśmy się okazję przekonać wsiadając do autobusu "mała jedynka" zamiast "duża jedynka". Zanim się zorientowaliśmy - autobus zdążył nas wywieźć zupełnie gdzieś indziej.
Autokar wycieczkowy z ciekawymi malunkami
W Europie bym pomyślał, że to hippisi
Najbardziej bezproblemowy był transport kolejką powietrzną, metrem i pociągiem, ale z ceną biletu rzędu 35 THB (2,4 zł) na dłuższe dystanse nie był zbyt konkurencyjny wobec tuk-tuków. Poza tym, nie obejmował starego Bangkoku, a więc okolic najbardziej turystycznych, gdzie mieszkaliśmy. W kolejce powietrznej i metrze kupowało się bilet w automacie, ale że przyjmował tylko monety 5 i 10 THB, więc obok musiał działać punkt rozmieniający banknoty.

Bilet trzeba było wrzucić do bramki na stacji docelowej, przez co nie było potrzeby kontroli w pociągu. W metrze biletem był żeton pokazany na zdjęciu poniżej.

Wagon metra

Kolejka napowietrzna

W Polsce plakietka "ustąp duchownemu" by nie przeszła

W poniedziałek pojechaliśmy pociągiem do starej stolicy Tajlandii o nazwie Ayutthaya. Przy odległości 70 km, pociąg wlókł się 2 godziny. Ciężko było w nim wytrzymać, bo nie miał klimatyzacji, a jedynie obrotowe wiatraki. Jedno siedzenie się pod nami zarwało, wyglądało to na usterkę do naprawienia, przyczyną było chyba przesunięcie się tegoż siedzenia, ale przesiedliśmy się w inne miejsce. Po pociągu chodzili sprzedawcy oferujące owoce (bardzo dobre ananasy) oraz gotowane jajka z jakimś sosem w woreczku.

Wideo z jazdy pociągiem


Widok mnicha był czymś powszechnym

Czemu nie, ciepło, tylko trochę głośno

Przedział pociągu


Motorki też są widoczne na ulicach. Miałem możliwość raz nimi pojeździć, gdy pojechaliśmy do Ayutthaya. Po przepłynięciu promem wynajęliśmy motor za 200 THB (14 zł), zatankowaliśmy go (benzyna droższa niż w Wietnamie - po 35 THB (2,4 zł) za litr) i zaczęliśmy zwiedzać ruiny świątyń. Najbardziej musiałem uważać na ruch lewostronny, który obowiązuje w całej Tajlandii - przekraczając ruchliwą szosę miałem odruch patrzenia w lewo a nie prawo. Było to jednak do opanowania. Starałem się bardziej niż w Wietnamie kierować się przepisami, bo kierowcy mogą nie być przyzwyczajeni, że każdy jeździ jak mu wygodnie, poza tym nie wiedziałem jak by się policja tajska odniosła do kierowcy bez prawa jazdy. Wypożyczyłem Hondę Wave 100cc - model słabszy od Hondy Wave 110cc, którą jeżdżę w Hanoi, bo o mniejszej o 10 centymetrów sześciennych pojemności silnika i zapalany kopnięciem. Niemniej jednak był to nowy motocykl, a przynajmniej sprawiający takie wrażenie, przez co bardzo miło się nim jeździło. Biegi wchodziły bez problemu, silnik chodził cicho i był mocny, byłem w stanie ruszyć na trójce. Ludzie zostawiali kaski nieprzypięte, więc wnioskuję, że poziom kradzieży może być mniejszy niż w Wietnamie.

Honda Wave 100cc

Jazda po miejscowości Ayuthaya


Pojazd motorkopodobny

Klimat
W przewodniku znaleźliśmy informację, że kwiecień jest najgorszym miesiącem do zwiedzania Bangkoku, i że najlepiej byłoby zaopatrzyć się w przenośną klimatyzację. Coś w tym jest - temperatury są wysokie (rzędu 35 stopni), do tego jest wilgotno, ale mało jest ochładzającego deszczu. Chodziło się dość ciężko i cieszyliśmy się wchodząc do klimatyzowanych pomieszczeń. Fala zimna była w takim klimacie przyjemną rzeczą, zresztą po chwili człowiek się do niej przyzwyczajał. Nie używaliśmy kremów do opalania, poza ostatnim dniem, po tym jak się trochę sparzyliśmy w Ayutthaya.

Jedzenie
Jedliśmy na przemian jedzenie tajskie, indyjskie, czasem zaś indyjsko-arabskie, płacąc za posiłek dla dwóch osób średnio od 200 (14 zł) do 400 THB (28zł). Szczególnie zapadły nam w pamięć bardzo dobra restauracja Indian Food na turystycznej ulicy Khao San oraz muzułmańska restauracji o wdzięcznej nazwie Al-Husein. Co można więcej powiedzieć o jedzeniu? Tajskie przypomina trochę to z Wietnamu (Grażyna zgłasza votum separatum, nijak nie przypomina, przede wszystkim mięso jest pozbawione różnych nieładnych części, no i nie stosuje się powszechnie sosu rybnego, i w ogóle inna gama przypraw jest w użyciu!), ale jest znacznie bardziej doprawione. Ryż nie jest suchy, tylko polany jakimś sosem, przez co smakuje znacznie lepiej. Jedzenie indyjskie, które zamawiamy to jest zawsze jakieś mięso w sosie np. chicken tikka masala czy beef korma, do tego chleb nan albo paratha (ten drugi przypomina naleśnika). Również odpowiada naszym gustom smakowym.
Ronald McDonald w tajskim geście uprzejmości

Butter chicken, chicken korma i paratha
Wystrój w Indian Food, po prawej Elvis, ktoś rozpoznaje innych?




Jedzenie w Al-Husein: falafel i humus, mniam
Któregoś razu spróbowaliśmy na ulicy czegoś w rodzaju placków z mięsem po 20 THB (1,4zł) za sztukę. Bardzo dobre.



Obyczaje
W sobotę wracając z Wat Pho zatrzymaliśmy jakiegoś tuk-tuka. Zaczęliśmy z nim negocjować cenę za podwiezienie nas do domu. W pewnym momencie wmieszał się jakiś dziwny facet, który też jakby proponował jakąś cenę. Myśleliśmy, że może kierowca innego tuk-tuka, ale głowę mieliśmy zaprzątniętą czymś innym, musieliśmy wyjmować mapę z torebki, aby pokazać kierowcy gdzie jechać, poza tym byliśmy zmęczeni po całym dniu zwiedzania w upale. Uzgodniliśmy cenę, tamten facet się zmył, dojechaliśmy na miejsce i wysiedliśmy z tuk-tuka. Dokonaliśmy standardowego sprawdzenie, gdzie jest aparat fotograficzny i okazało się, że go nie ma. Jak można się było domyślać, byliśmy wkurzeni. Najprawdopodobniej aparat zabrał tamten facet, raczej nie zostawiliśmy go w tuk-tuku. Nie dało się w każdym razie nic zrobić. Żal było przede wszystkim zdjęć z pierwszych dwóch dni, bo aparat i tak chcieliśmy kupić nowy. Konica Minolta DiMAGE Z6 może jest i dobrym aparatem, ale nie dla takich amatorów jak my. Za duża i zbyt skomplikowana w użyciu. Kupiliśmy następnego dnia "małpkę" Sony DSC-S730, z której na razie jesteśmy bardzo zadowoleni. Jest mały, zdjęcia robi szybko, lepiej niż poprzedni ustawia parametry zdjęcia. Ale wielu zdjęć nie będzie.

Nie będzie też zdjęć ulicznych prostytutek, choć widzieliśmy je głównie po straceniu aparatu. Wieczorem było ich trochę widać na ulicach, zwłaszcza w dzielnicy Nana. Poszliśmy tam, bo w przewodniku Lonely Planet była informacja o jakimś klubie z parkietem do tańczenia. Klub okazał się być wirtualny. Próbowaliśmy znaleźć jakieś inne przyzwoite miejsce, ale skład klientów był wszędzie taki sam. Podstarzali biali mężczyźni i młode azjatyckie prostytutki. Nie mieliśmy ochoty na takie towarzystwo, więc się zmyliśmy na turystyczną ulicę Khao San 15 min od naszego guesthouse'u. Po drodze widzieliśmy jakiegoś białasa, który próbując wejść w wąską uliczkę został zaczepiony przez dwie pracujące tam panie. "I want your cock" powiedziała jedna z nich do niego głosem, który miał być chyba zalotny. Nie zostaliśmy sprawdzić jak propozycja została przyjęta.

Ponieważ czytaliśmy w przewodniku (Lonely Planet jest użytecznym źródłem informacji również dla seks-turystów nie psując im wypoczynku informacjami mogącymi wywołać w nich wyrzuty sumienia), że tylko 5% prostytutek pracuje dla klientów zagranicznych, więc postanowiliśmy sięgnąć do raportu o seksualności w Tajlandii. Wyczytaliśmy tam kilka ciekawych rzeczy.

Według Tajów to mężczyzna ma silny popęd seksualny, tak silny, że nie zawsze go może kontrolować. Przyzwoita kobieta nie ma w zasadzie potrzeb seksualnych - ani przed ślubem, ani po ślubie. Tak miłość narzeczeńska, jak i późniejsza małżeńska powinna być uczuciem czystym, nieseksualnym. Dlatego jest rzeczą absolutnie zrozumiałą, że mężczyzna korzysta z usług prostytutek. Kobieta wychodząc za mąż winna rzecz jasna być dziewicą, od mężczyzny wymagany jest zaś bogaty zasób doświadczeń. Co więcej, w czasach przed nastaniem epidemii HIV, kobiety same nakłaniały mężów do chodzenia do prostytutek - lepsze to niż potencjalnie angażujący emocjonalnie romans... Za to gdy kobieta zostanie wdową, może prowadzić dość swobodne życie seksualne, niezwiązana ani zaleceniem wierności wobec męża, ani groźbą utraty dziewictwa. W jednym z badań, na które powołują się autorzy raportu, 5% młodych mężczyzn przyznało się do zmuszania siłą lub groźbą do stosunku. Pobrzmiewający i u nas tu i ówdzie pogląd, iż jeśli kobieta zostanie zgwałcona, to sama jest winna, że okryła się hańbą, bo najwyraźniej ubierała się nieprzyzwoicie bądź przebywała w niebezpiecznych miejscach, ma tu znacznie silniejszy wydźwięk. Ponoć gazetom zdarza publikować się reportaże opisujące gwałty w tonie przypominającym opowiadania erotyczne. Osobnym pytaniem jest, na ile ten "tradycyjny" model się zmienia wraz z westernizacją Tajlandii. Widzieliśmy trochę azjatyckich dziewczyn w krótkich spodenkach i nie były to prostytutki.

Olimpiada
W sobotę, wykończeni upałem, gdzieś pomiędzy zwiedzaniem Royal Palace a świątyni Wat Pho, natrafiliśmy niespodziewanie na grupki ludzi trzymających chińskie flagi oraz ubranych w koszulki z logo olimpiady. Niektórzy dzierżyli w ręku zarówno flagi chińskie, jak i tajskie. Swoje wyraźne loga wzdłuż jednej z głównych ulic Bangkoku umieścili też sponsorzy olimpiady: Coca Cola, Samsung i Lenovo. Na środku drogi odgrywany był taniec smoka. Janek podejrzewał, że może właśnie w tym momencie odbywa się przemarsz sztafety ze zniczem olimpijskim przez Bangkok; mi wydało się to kompletnie nieprawdopodobne, ludzi nie było aż tak wiele, jakoś wyglądało to wszystko niezbyt imponująco. Może jakiś wiec poparcia dla Chin? Może tajscy Chińczycy, stanowiący aż 11 procent ogółu populacji Tajlandii, postanowili okazać wsparcie dla wiadomej sprawy? W każdym razie, żadnych protybetańskich protestów nie widzieliśmy, aczkolwiek rzucała się w oczy obecność uzbrojonych tajskich żołnierzy.
Gdy sprawdziliśmy wieczorem w internecie, okazało się, że Janek miał rację - właśnie tego dnia odbywał się w Bangkoku bieg sztafety olimpijskiej. Doniesiono też, że gdzieś w okolicy trasy sztafety policja zatrzymała "zachodnią" kobietę, trzymającą zdjęcie Dalaj Lamy. Ot, całość protestów. Za dwa dni (29 kwietnia) sztafeta zawita do Wietnamu; niestety, nie zapewnimy bezpośredniej relacji z przebiegu, jako że na miejsce wydarzenia obrano Sajgon. Ciekawe, czy podobnie jak w Bangkoku wizyta znicza olimpijskiego obejdzie się bez zakłóceń, ustanawiając wyraźny - i znamienny - kontrast wobec przebiegu wypadków w Europie i Stanach Zjednoczonych.

Thursday, April 17, 2008

Klimat 2

Poprzedni wpis o pogodzie dotykał kwestii przystosowania Hanoi do zimna. Od około dwóch tygodni mamy okazję obserwować jak miasto - i my sami radzimy - sobie z gorącem. Ostatnio panują tu warunki w rodzaju 30 C, 70-80% wilgotności.
Niesie to ze sobą kilka efektów:

Po pierwsze - znowu używamy klimatyzacji w nocy - ale nastawionej na chłodzenie.
Po drugie - w czasie dnia mamy włączone wiatraki, które są znacznie mocniejsze niż te w Polsce.
Po trzecie - jeszcze bardziej niż poprzednio lubimy jeździć motorkiem, bo wtedy jest chłodniej
Po czwarte - o ile przyzwyczailiśmy się do tego, że ubrania, które dostajemy po praniu pachną tak, jakby już trochę poleżały w pralce, i w zasadzie nigdy nie są do końca suche - o tyle pleśnienie obuwia jest nową rzeczą. Koleżanka Asia straciła przez grzyb kilka par butów i torebki. Mi też zapleśniały buty - na szczęście najmniej cenne, bo najdłużej noszone. Próbowałem, głównie w celach poznawczych, je umyć - ale spowodowało to tylko to, że grzybek, który wyrósł po kilku dniach był bardziej kolorowy, z przewagą niebieskiego. Oszczędzę wszystkim publikowania zdjęć :-) Mogę jeszcze dodać, iż nasze rzeczy w łazience (kubki, szczoteczki) pokryły się nalotem o zgoła innym kolorze, przypominającym czerń klasycznego grzyba łazienkowego...
Mamy nadzieję nie stracić żadnych ubrań. Zauważyłem, że sprzedawczyni w sklepie, gdzie szyliśmy sobie ubrania, wyciska wodę z tkanin. Chyba nie będziemy aż tak bardzo się starać.
Po piąte - przy takiej wilgotności - ciekawe efekty występują, gdy się postawi na stole butelkę z lodówki lub napój z lodem. Wilgoć skrapla się na zewnętrznych ściankach naczynia, przez co woda zaczyna zalewać stół.

Wiatrak sufitowy w domu

Pogoda zapowiada się jeszcze ciekawiej. Jutro wylatujemy do Tajlandii, gdzie temperatura jest o 5 stopni wyższa i ciągle pada. A jak wrócimy, to się nadal będzie ocieplać. Miasto jest przystosowane do upałów bardziej niż do zimna (można powiedzieć, że systemy chłodzące w Hanoi są tak popularne jak ogrzewanie w Warszawie i vice versa - tak jak w Warszawie w niektórych miejscach można spotkać klimatyzację, tak tutaj - zdarza się trafić na ogrzewanie). Ale i tak w lato z powodu niskiego poziomu Rzeki Czerwonej okresowo wyłączany jest prąd poszczególnym dzielnicom. My tego jednak chyba nie doczekamy :)

Sunday, April 13, 2008

Przedmieścia 3

Dziś postanowiliśmy w ramach odpoczynku wyrwać się (już po raz kolejny) poza miasto. Obejrzawszy mapę dokładnie, zaproponowałam Jankowi wyjazd do Sóc Sơn. Sóc Sơn to jeden z huyện – dzielnic zewnętrznych Hanoi (słowem, włączony do Hanoi na jakiejś bliżej nieznanej zasadzie zbiór wiosek). W Sóc Sơn mieści się bowiem znany kompleks świątyń, buddyjskie seminarium duchowne, a także – i to nas interesowało najbardziej – wzgórza. Czy wręcz – góry.

Do świątyni Sóc Sơn jest pewnie z centrum miasta ze 30 kilometrów, a może i więcej? Mieści się ona za północny wschód od lotniska Nội Bài. Jechaliśmy początkowo przez most Long Biên i dalej, dalej proosto przed siebie do mostu Đuống na rzece Đuống. I za mostem w lewo, wśród osad, wsi i różnych nieregularnych zabudowań huyện Đông Anh, a potem – huyện Sóc Sơn. Krajobrazy były nam już dość znajome – płasko, po obydwu stronach drogi zieleniejące pięknym odcieniem zieleni pola ryżowe, brzydkie, brudnawe zabudowania, pracujący na polach ludzie w trójkątnych kapeluszach, bawoły, krowy, mnóstwo barków-restauracyjek z phở, bún, miến, potrawami z psa itp. Pogoda była nienajlepsza – było bardzo wilgotno, od czasu do czasu mżyło, albo nawet z lekka kropiło. Ale w końcu przed nami, po lewej, wśród tej mgły zaczęły zarysowywać się wzgórza. Słowem, zaczęło być naprawdę ładnie! Minąwszy osadę Sóc Sơn, trafiliśmy na drogę odbijającą od głównej w lewo, oznaczoną jako droga dojazdowa do świątyni. Droga była świetna – jakość taka sobie, co nieco „polna” - ale przez to natychmiast budziła wakacyjne skojarzenia. Bardzo podobała mi się rudawoceglana nawierzchnia, niespotykana w Polsce. Mijaliśmy typowe wiejskie zabudowania; staw, w którym zanurzeni po uda w wodzie rybacy wyciągali ryby za pomocą wielkich sieci; a także tereny wojskowe, ozdobione ściennymi malowidłami sławiącymi żołnierzy wietnamskiej armii.

Dojechaliśmy wkrótce (po 3 km) do owego zespołu świątyń. Zostawiliśmy motorek na parkingu. Miejsce było dość ludne, ale bez przesady – ot, trochę niezbyt natarczywych handlarzy wodą, słodyczami i kadzidłami, nieco zwiedzających, czy też pielgrzymujących Wietnamczyków. Na miejscu było wiele dróg prowadzących w różne strony; nie udało nam się dostrzec żadnego ogólnego planu terenu więc niezbyt wiedzieliśmy gdzie iść, ale po pobieżnym zajrzeniu do dwóch świątyń stwierdziliśmy, że największą ochotę mamy przybliżyć się do gór. Świątynie owszem, ciekawa rzecz, ale w Hanoi są setki świątyń - lasu natomiast się nie uświadczy. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy – znaleźliśmy ścieżkę (dobrze utrzymana, stopnie z kamieni) prowadzącą w górę. Po drodze jeszcze jakaś sympatyczna pani porządkowa nas ostrzegła (po wietnamsku oczywiście) że to wysoko, daleko, idzie się aż dwie godziny i się zmęczymy. Oczywiście i tak poszliśmy. Co było ciekawe - po drodze ludzie również zagadywali nas po wietnamsku i kompletnie się nie dziwili, że im po wietnamsku odpowiadam. Bardzo mi się to podobało ("Có xa không?" "Không xa lắm, 10 phút nữa...") Owszem, wspinaczka była dość męcząca (choć bynajmniej nie dwugodzinna, może z 45 minut...) Ale było naprawdę ładnie: naprawdę górsko i naprawdę nie-miejsko! Po drodze widzieliśmy niezmiernie malownicze widoki: pasma pagórków rozciągające się ku zachodowi (te górki w Sóc Sơn to końcówka pasma Tam Đảo, tworzącego park narodowy na północny zachód od Hanoi). Wreszcie oddychaliśmy świeżym powietrzem wśród bujnej, dzikiej zieleni. Chyba pierwszy podczas pobytu Wietnamie z Jankiem, a samodzielnie - pierwszy raz od czasu wizyty w Cúc Phương w październiku, byłam w lesie ! Piękna sprawa.

A na szczycie góry czekało na nas coś ciekawego – polowy ołtarz i kadzidelnica, ozdobione furkocącymi na wietrze czerwonymi płachtami i trzema flagami – buddyjską wielokolorową, wietnamską i jakąś inną niezidentyfikowaną... Oprócz nas - ni żywej duszy, staliśmy więc tak sobie wśród łopocących flag, próbując odgadnąć, z okazji jakiego święta umieszczony został na szczycie efektowny plakat - billboard. Zresztą, jest to uwiecznione na zdjęciach.



A potem zeszliśmy na dół, poszliśmy na parking i pojechaliśmy sobie. No i ja wpadłam na genialny pomysł: że może by tak wracać inną trasą, to będzie lepsza i szybsza droga. A mianowicie – pojechać obok lotniska. Tak też zrobiliśmy, pytając się jeszcze jakichś panów o drogę. Ale niestety, ów wspaniały pomysł nam wyszedł bokiem, kolokwialnie mówiąc. Droga była owszem, lepszej jakości– momentami jechaliśmy wręcz dwupasmową autostradą (!), poprowadzona gdzieś przez pola (nie sądziłam, że w bezpośredniej okolicy Hanoi istnieją tak „odludne” tereny, że człowiek jedzie i przez 500 metrów nie ma zabudowań :-)). Co gorsza, mżawka zamieniła się w deszcz, a momentami nawet – w ostry deszcz, zrobiło się szaro i nieciekawie. Janek żałował, że nie kupił kasku z zakrytą szybką - bo taki deszcz bardzo wali po oczach w czasie jazdy. W końcu dojechaliśmy do drogowskazu, który oznajmił nam: lotnisko 4 kilometry, Hanoi (przez most Thăng Long) – 27 kilometrów. Hm... Daleko. Ale dojechaliśmy w końcu, przemoknięci, brudni i zziębnięci, ale z miłymi wspomnieniami. (tyle, że sandały mi zgniły, ale i tak były zniszczone, trzeba kupić nowe). Zjedliśmy kolację w Pepperoni i dojechaliśmy do domu.


Zdjęcia z wyprawy można obejrzeć tutaj

Tuesday, April 8, 2008

Nanning 1

Kontynuacja wpisu Nanning 0.

Ostatnie 3 dni - od soboty rano do poniedziałku wieczorem - spędziliśmy w chińskim mieście Nanning, stolicy prowincji Guangxi. Celem wizyty było pobieżne rzucenie okiem na Chiny - państwo będące przedmiotem tak licznych dyskusji, komentarzy i kontrowersji. Od początku chcemy zaznaczyć, że nie jesteśmy ekspertami w kwestiach chińskich; umieszczamy na blogu jedynie to, co udało nam się zaobserwować przy tak krótkim czasie pobytu w pewnym mieście, stolicy przygranicznej prowincji. Mamy świadomość faktu, iż Chiny są państwem rozległym i wewnętrznie zróżnicowanym; poniższy opis należy więc traktować raczej podobnie do refleksji turysty na temat Polski na podstawie trzydniowej wizyty w Lublinie :)

Przyjazd

Na dworzec w Hanoi dojechaliśmy w piątek o 17:30. Nie było jasne, z którego dworca (a wchodziły w grę dwa, oddalone o 15 minut drogi na piechotę) pociąg rusza. W końcu Grażyna dogadała się po wietnamsku z jakimś pracownikiem kolei, że z obydwu. Poszliśmy do dworca głównego, po pokazaniu biletu ktoś nas zaprowadził do właściwego pociągu i przedziału. Ponieważ stał i sprawiał wrażenie, że czegoś oczekuje - daliśmy mu 20.000đ (3zł). Przedział okazał się być znacznie wygodniejszy, niż się spodziewaliśmy. Był bardziej komfortowy niż wagony sypialne w Polsce, które mają trzy łóżka na jednej ścianie, co powoduje, że nie da się siedzieć na dolnych łóżkach (jeżeli środkowe jest nieskładalne, a to zdarza się często). Ponadto pociąg był znacznie czystszy niż np. ten kursujący na trasie Warszawa - Budapeszt. Przedział dzieliliśmy z dwojgiem turystów: Szwajcarem z Zurychu i Włochem z Triestu.

Pociąg ruszył o 18:30. Około północy dojechaliśmy do Đồng Đăng, gdzie zmienialiśmy pociąg. Przy okazji odbyła się wietnamska kontrola paszportowa. Nie mieliśmy karteczek wjazdowych - ja swojej nie dostałem przylatując z Malezji, ale nie był to problem - dostaliśmy nową i złożyliśmy je razem z paszportami. Celnicy trochę porozmawiali z Grażyną - zaciekawiło ich widocznie, że biała potrafi mówić po wietnamsku. Całość zajęła nam jakieś 30 min, po czym wsiedliśmy do drugiego pociągu, który jechał do Pekinu.
Chiński wagon

Poszliśmy spać, ale po jakimś czasie pociąg się zatrzymał i przyszła do nas chińska celniczka prosząc po angielsku o paszporty. Dwie godziny później nam je oddała, po kolejnej pół godzinie pociąg ruszył. Nie wiem, co zajęło im tak wiele czasu. Pasażerów było ze trzydziestu, przynajmniej tyle widzieliśmy w Đồng Đăng. Grażyna żartowała, że wszystkich google'ają, znajdą logo Free Tibet na blogu i nas nie wpuszczą. To było nasze pierwsze zetknięcie z powolnością i skrupulatnością chińskiej biurokracji.

O 6:50 dojechaliśmy do Nanning. Udaliśmy się do kas kupić bilet powrotny, ale można było płacić tylko w juanach, których nie mieliśmy (w dwóch kantorach w Hanoi nie było możliwości takiej wymiany). Naszą uwagę zwrócił jednak fakt, że na okienku były podane godziny otwarcia! Udaliśmy się w kierunku hotelu.
Dworzec główny


Hotel

Wybór 3-gwiazdkowego hotelu Wanxing był dobrym pomysłem. Mieliśmy pewne problemy z trafieniem, ale w końcu się udało dzięki wypatrzeniu neonu z pierwszym chińskim znaczkiem nazwy hotelu. Recepcjonista potrafił do pewnego stopnia mówić po angielsku (aczkolwiek słowo "church" rozumiał jako "charge", więc darowaliśmy sobie pytanie o kościoły). Spisał oczywiście nasze dane z paszportów. Zapłaciliśmy 70$ za dwie noce za pokój business deluxe. Muszę przyznać, że nigdy nie nocowałem w tak luksusowym pokoju. Na ścianie płaski telewizor, oprócz tego komputer.

Ładna łazienka, choć dużą ilość szkła powodowała, że nawet z pokoju można było się domyślić czym się zajmuje osoba w łazience.

Ponadto lodówka z napojami i dużo innych rzeczy, np. golarki, które można wykorzystać, choć trzeba potem za nie zapłacić przy wymeldowaniu się. Najbardziej nam się podobał olejek "man joy sex oil" za ¥10. Żeby nie było wątpliwości co do zastosowania - na okładce widniała fotografia nagiego mężczyzny. Ciekawy jestem, czy informacja, że dwoje biznesmenów zużyło ten właśnie preparat zostaje w hotelu.


Cenzura internetu

Nie mogłem nie wykorzystać okazji, że mam w pokoju komputer z dostępem do internetu i nie sprawdzić jaka działa Wielki Chiński Firewall. Okazał się być zdecydowanie skuteczniejszy niż jego wietnamski odpowiednik. W Hanoi jeśli jakaś strona nie pokazywała się - wystarczyło znaleźć ją przez google'a i wybrać pobranie kopii z cache'a. W Chinach ta sztuczka nie zadziałała. Co więcej, po każdej próbie wejścia na stronę, która została zablokowana - na kilka minut pozbawiany byłem możliwości wejścia też na inne strony. Utrudniało to wynajdowanie stron, które nie są blokowane. Próbowałem używać proxy, ale ciężko było znaleźć takie, które w ogóle działało. A nawet wtedy - próba dostępu do zakazanych stron w rodzaju www.tibet.org czy http://en.wikipedia.org/wiki/Tibet kończyła się blokadą na kilka minut dostępu przez proxy do innych stron, choć dostęp bezpośredni nie był odcinany. Sposobem na obejście firewalla było użycie webproxy takiego jak http://plzdontblock.us , gdzie wpisywało się adres strony, która się wyświetlała. Działało to jednak zdecydowanie wolniej niż bezpośredni dostęp.

Miasto

Miasto Nanning nie należy do czołówki chińskich miast pod względem wielkości czy rozwoju (to dopiero 116 miasto w Chinach pod wzgledem udzialu w wytwarzaniu PKB), a mimo to jest znacznie bardziej nowoczesne - rozwinięte - miejskie niż Hanoi. W zasadzie trudno o tego rodzaju porównania. Nanning to miasto pełne wieżowców, nowoczesnych centrów handlowych, wieczorami rozbłyska neonami i prawdziwie wielkomiejskim oświetleniem. W sobote po godzinie 23 centrum miasta żyje, pełno jest przechadzających się mlodych ludzi, takze par trzymajacych się za ręce (więcej nawet jest par mieszanych niż męsko-męskich czy damsko-damskich) czy przytulających (tak rzadki widok w Hanoi - nie wypada!)

City nocą

Takie widoki też można było spotkać poruszając się po centrum

Bieg organizowany przez firmę Amway

Department Store

Pod mostem było coś w rodzaju plaży

Mam nadzieję, że króliczek bywa wypuszczany

Pełno tu McDonaldsów, KFC, ale i tutejszych, chińskich kuchni ulicznych - można kupić różne pierożki, szaszłyki, ciastka. Co istotne -jedzenie jest tańsze niż w Hanoi (mimo że miasto jest bardziej rozwinięte ekonomicznie). Za obiad z napojami dla dwóch osób zapłaciliśmy odpowiednik 12 złotych, a za kolacje - 9 złotych.

Odpowiedniki pierożków i racuchów

Ryż z mięsem

Torebka ze sklepu z portfelami. Warto kliknąć na obrazek i przyjrzeć się nazwom krajów...

Przy tym - jedzenie wydało się nam zdecydowanie bardziej dostosowane do naszych gustów smakowych, intensywniej przyprawione. I co najważniejsze - nie trzeba było się wykłócać o ceny. W przeciwieństwie do Hanoi płaciliśmy jak miejscowi. Pewnie było to rezultatem faktu, ze Nanning to miasto całkowicie nieturystyczne. Osób o nieazjatyckiej aparycji praktycznie nie widywaliśmy (pomijając dworzec kolejowy, przez cały pobyt udało nam się wypatrzeć raptem pięciu białych). Ludzie przygladali się nam z ciekawością, ale nienatarczywie.

Tańczący mieszkańcy

Co rownież interesujące - w Nanning widać było większe zrożnicowanie w obrębie stylu ubioru mieszkańców. Po ulicach spacerowały dziewczyny w eleganckich spódniczkach, starsze panie w powiewnych sukienkach. Kobiety rownie często noszą krótkie fryzury, co długie. Zarówno wśród chłopców, jak i dziewczyn niezmiernie popularne było farbowanie włosów. Często widywało się też fryzury w stylu emo (zastanawialiśmy się, czy przyjmowanie takiego image'u wiąże się w Chinach z wyznawaniem zachodniej emoideologii). Była to pewna odmiana po hanojskiej uniformizacji, gdzie większość dziewczyn ma długie, proste wlosy i nosi spodnie oraz bluzke z kołnierzykiem (a już koniecznie z rękawkiem!) No i te przytulające się pary... Odnieślismy wrażenie, że panuje tu większa swoboda obyczajowa, w tym większe przyzwolenie na różne zachowania. W przewodniku wyczytaliśmy, że zaczyna się popularyzować mieszkanie ze sobą przed ślubem – rzecz wciąż niespotykana w Hanoi, nawet wśród młodych ludzi.

W sobotę po poludniu byliśmy w sympatycznym parku (jeziorka, jakiś fort, dużo ładnej zieleni).

Z okazji roku myszy

Jakieś działo

Młody artylerzysta

Można było odpocząć w przyjemnym otoczeniu, choć rzuca się w oczy fakt, ze wszędzie tu są tłumy ludzi - na każdym kroku. No cóż, gęste zaludnienie wschodniej czesci Chin to sprawa wiadoma. Mimo tego, miasto jest zdecydowanie bardziej przestronne niż Hanoi - jest to kwestia głównie szerokich ulic i dużej ilości wolnej przestrzeni, co powoduje, że panuje tu przewiew i jest czym oddychać. Rozkład jazdy autobusów jest podany na przystankach. Zamiast motorków dominują samochody oraz motorowery z silnikiem elektrycznym. Miasto jest też czystsze i bardziej uporządkowane - nie ma przyzwolenia na parkowanie motorków czy samochodów w dowolnym miejscu, zastawianie chodnika i ulicy, nie mowiac już o wszechobecności straganów (oczywiście opisuję tu Hanoi). W Nanning jest porządek - owszem, stragany uliczne są, ale w wydzielonych miejscach; poza nimi, chodnik należy do pieszych, nie do "drobnego biznesu".

Kontrola

Żeby nie było tak różowo - choć nie mieliśmy okazji doświadczać bezwzględności chińskiego reżimu, rzuca się w oczy fakt istnienia silnej kontroli. Paszporty na granicy sprawdzano nam niemożebnie dokładnie i długo, spędziliśmy tam prawie 3 godziny! (z czego celnicy wietnamscy uwinęli się w 30 minut, a chińscy... szkoda gadac). Co więcej, kiedy wymienialismy pieniadze w banku, okazało się, że trzeba dopełnić całkiem poważnych formalności – wypełniać formularz z danymi osobowymi, a także okazać paszport... Widzieliśmy też wielki budynek rządowy oraz imponujący plakat propagandowy naprzeciwko niego, sławiący trzech wodzów - Mao, Deng Xiaopinga i Hu Jintao.

O skutkach Wielkiego Skoku nie ma takich wielkich plakatów

Nikt nas nie zgarnął za szydzenie z "wielkich przywódców"

Niewątpliwie różne ponure rzeczy tu mają miejsce - ale w aspekcie pobieżnego kontaktu na linii cudzoziemcy - miejscowi handlarze, obsługa, infrastruktura, miasto Nanning jawi się bardzo sympatycznie, choć czuć siłę władzy. Kupno biletów powrotnych do Hanoi trwało 15 minut, angażowało trzech pracowników i wiązało się z wypełnieniem wielu druczków (co ciekawe, Chińczyk za nami kupujący bilet w tej samej kasie z pociągami międzynarodowymi został obsłużony w minutę). Władza jest uprzejma, ale człowiek ma nieodparte wrażenie, że jeśli by coś narozrabiał w jednym miejscu w Chinach - to na granicy będą o tym wiedzieć... (Ciekawe, czy czytają tego bloga? :-) )

Park

W niedzielę pojechaliśmy do oddalonego o 6 km parku. Dużo przestrzeni, ładne krajobrazy i dobra infrastruktura zostawiły na nas dobre wrażenie.
Przed bambusowym mostem zbudowanym przez mniejszość Dong


Widzieliśmy tam świątynię - ludzi kupowali kadzidła i modlili się. Dalej znajdowała się również Pagoda Feniksa, pozbawiona jednak elementów sakralnych i stanowiąca jedynie ładny punkt widokowy. Widać też było restaurowane, czy może odbudowywane świątynie - nie wiemy na ile te budynki sakralne, które zwiedziliśmy były zniszczone w czasie Rewolucji Kulturalnej.
Pagoda Feniksa

Język
Aby widzieć poprawnie znaki chińskie w tej części trzeba mieć zainstalować obsługę znaków wschodnio-azjatyckich.

Pewną tradycją naszych wyjazdów jest niesystematyczne rozgryzanie lokalnego języka przy pomocy przewodnika oraz napisów. Bywa to pożyteczne, choć z reguły służy tylko zaspokojeniu ciekawości, np. interesujące było odkrycie w Finlandii, że estoński rdzeń "kesk" - centrum (np. "kesklinn" - centrum miasta) ma swój odpowiednik w fińskim "keskus", a często powtarzające się słowo "matka" znaczy po prostu "podróż". Stąd intrygujące "matkakeskus" to odpowiednik angielskiego "travel center" a hasło w autobusie: "hyvää matkaa" - szczęśliwej podróży (deklinacji fińskiej nie rozgryźliśmy)

Przed przyjazdem do Chin nauczyliśmy się rozpoznawania podstawowych znaków jak
狗肉 - psie mięso - aby wiedzieć, czego unikać
厕所 - toaleta
- męski (mężczyzna)
- żeński (kobieta)
南宁 - Nanning


Potem zorientowaliśmy się co znaczy:
出口 - wyjście
入口 - wejście
牛肉 - wołowina
广西 - Guangxi
北京 - Pekin
台北 - Tajpej

Mieliśmy trochę zabawy ze znajdywaniem fragmentów jednych znaków w innych, albo słów składających się ze znaków, które widzieliśmy w innych słowach. Czasami musieliśmy znajdywać części wspólne dwóch zdań po chińsku. Raz w knajpie serwującej "western food" -jak głosił szyld po angielsku - dostaliśmy menu z sokami po chińsku. Próba znalezienia części wspólnej z listą soków z naszego przewodnika wiele nie dała (kelnerka zaś angielskiego oczywiście nie znała). Na szczęście nazwy ulic są podane w transkrypcji, choć tylko przy głównych skrzyżowaniach. Niestety, w przeciwieństwie do Hanoi, rzadko kiedy podawane były numery domów. Znajomość pierwszego znaku z nazwy naszego hotelu - 万兴酒店 - pomogła nam go znaleźć, bo na neonie nie było nazwy w transkrypcji. Raz się przydała podstawowa znajomość liczb, gdy kelnerka w kawiarni pokazała ile mamy zapłacić za 2 duże piwa: 十 czyli dziesięć juanów (3,3 zł).

Nie nauczyliśmy się wymowy liczb w lokalnym dialekcie, a że bardzo mało ludzi znało angielski - porozumiewanie było utrudnione, ale możliwe. Prawdopodobnie ze względu na nie-turystyczny charakter miasta, znajomość obcych języków była bardzo ograniczona. Na szczęście w kasie międzynarodowej można się było po angielsku dogadać, poza tym trochę było napisów po angielsku (zdecydowanie więcej niż w Warszawie, pomijając reklamy) i trochę po wietnamsku. Powszechne było też zapisywanie nazw w języku mniejszości Zhuang.

Wyjazd

Jadący z Pekinu pociąg do Hanoi ruszał o 21:16. Nie wiedząc gdzie mamy oczekiwać, pokazaliśmy pracownikowi kolei bilet. Zaprowadził nas na właściwe miejsce, do luksusowej poczekalni, gdzie inni podróżni siedząc w bardzo eleganckich fotelach i oglądając film oczekiwali na pociąg. Podczas drogi powrotnej ponownie strona chińska bardzo długo sprawdzała nasze paszporty. Za to gdy o drugiej nad ranem po zatrzymaliśmy się po stronie wietnamskiej w Đồng Đăng - mogliśmy sobie przypomnieć, do czego wracamy. Krzesełka w poczekalni były tak ustawione, że z jednej strony trzeba było się przeciskać - choć wystarczyłoby umieścić je pół metra dalej. Po poczekalni kręciła się jakaś zaprzyjaźniona z pracownikami suka. Podczas składania paszportów złożyliśmy też karteczki uprawniające nas do zakupów w sklepie wolnocłowym. Normalnie część z nich jest odrywana i gromadzona, ale tym razem celnicy po postemplowaniu oddali nam je w całości. Widzieliśmy, że jakaś pani je zbiera, ale nie chciało nam się ruszać, ona do nas nie podeszła, więc karteczki nam zostały. Wezwano nas też do okienka kwarantanny, gdzie pani przykładała każdemu do ucha na dwie sekundy termometr. Ta "usługa" była chyba obowiązkowa (choć nikt nam nie sprawdzał otrzymanych karteczek), ale płatna. 2000đ (30 gr) to nie jest dużo, ale np. nasz współpasażer - Japończyk nie miał dongów, więc zapłaciliśmy za niego. W poczekalni znajdowało się stanowisko ze sprzedażą artykułów spożywczych i wymianą walut. Chciałem wymienić moje ¥50, ale po usłyszeniu ceny - 60.000đ tylko parsknąłem śmiechem. Mój banknot wart był 115.000đ.

W pociągu wietnamskim źle się spało, klimatyzator głośno chodził, a wagonem strasznie rzucało. Dodatkowo pani kontrolerka obudziła nas półtorej godziny przed dojazdem do Hanoi, po czym kilka razy przychodziła do nas żądając a to podania poduszki, a to pościeli czy też zerwania firanek. Współpasażer Nowozelandczyk żartował, że ta "scary woman" zaraz zażąda od niego oddania T-shirta. Wcześniej, zanim pociąg ruszył, pasażer z innego przedziału przyszedł do nas z problemem, że ta kobieta chce od niego jakichś pieniędzy, ale on nie wie ile i za co. Pewnie nieopatrznie przyjął od niej jakieś "free beer". W każdym razie, cały wagon miał o godzinę snu mniej, ale przynajmniej pani kontrolerka szybciej uwinęła się z robotą.

Po przybyciu na dworzec w Hanoi dopadli nas jacyś naganiacze do taksówek i hoteli - mimo, że trzeba mieć bilet, aby wejść na peron. Po wyjściu z poczekalni było jeszcze gorzej, ale udało się nam ich ominąć i pójść do taksówki, która za nami nie krzyczała - wyznajemy zasadę, że jeśli ktoś nagania, to pewnie jest do oszust. Po powrocie do domu włączyliśmy klimatyzację i poszliśmy spać. Jak twierdzi nasza prognoza pogody, dziś przy wilgotności 72% temperatura wynosi 36 stopni, pociesza nas jedynie myśl, że w Nanning ma być gorzej.

Więcej zdjęć na: http://picasaweb.google.pl/g.szymanska/Nanning
Ciekawy wpis o Chinach i Tybecie.