Friday, March 28, 2008

Nanning 0

Ten wpis, nieco wbrew tytułowi, nie będzie o wyjeździe do Nanning - bo jedziemy tam dopiero za tydzień. Na razie dużo emocji dostarczają nam same przygotowania.

Udajemy się do Nanning, bo z powodu braku tanich połączeń do Chin zdecydowaliśmy się na podróż pociągiem, a Nanning - stolica prowincji Guangxi było pierwszym dużym miastem przez który pociąg do Pekinu przejeżdża.

Żeby kupić bilet na pociąg - trzeba uprzednio mieć wystawioną wizę do Chin. Dlatego w czwartek 20 marca pojechaliśmy do ambasady. Strona internetowa ambasady była dostępna tylko w wersji chińskiej, więc nie nie wiedzieliśmy w jakich godzinach urząd jest czynny. Na miejscu okazało się, że tylko do godziny 11 - więc był już zamknięty. Przyjechaliśmy następnego dnia o godzinie 10. Staliśmy blisko godzinę w kolejce na terenie ambasady, przed wejściem do budynku. Nie było przewidzianych krzeseł dla oczekujących, ale można było oprzeć się o barierkę. Kolejka nie posuwała się do przodu, zastanawialiśmy się, czy nie należało tego jednak załatwiać przez biuro podróży. Wtedy moglibyśmy iść do domu, tylko uprzednio w ramach wyładowania frustracji byśmy jeszcze rozrzucili ulotki o Tybecie (których oczywiście nie mieliśmy). W końcu weszliśmy do środka. Złożyliśmy nasze paszporty i formularz wizowy w języku chińskim i angielskim, ściągnięty ze strony ambasady Chin w USA. Wietnamczycy składali formularze z podpisami po chińsku i wietnamsku, więc obawialiśmy się, że nasze niekonwencjonalne papiery mogą spowodować problemy, ale na szczęście przyjęli je od nas. Dostaliśmy - jak się miało okazać - bardzo cenną rzecz: kwitek uprawniający do odbioru paszportów w środę.

W poniedziałek wieczorem jechaliśmy sobie motorkiem, gdy nagle ktoś wyszarpnął Grażynie torebkę. W takich momentach człowiek jest zdezorientowany i potrzebuje kilka sekund na zorientowanie się co się stało. Jak tylko dotarło do mnie, że zostaliśmy okradzeni, ruszyłem w pościg za złodziejami, ale oni byli zbyt daleko. Wydaje mi się, że skręcili na najbliższym skrzyżowaniu w lewo, ale zmieniły się już światła, z przeciwka zaczęły jechać autobusy - nie było szans ich dogonić. Tamci byli, niestety, profesjonalistami. Wykorzystali fakt, że umiejscowienie torby między nami było dla mnie niewygodne, więc Grażyna trzymała ją z boku. Pojechaliśmy czym prędzej do domu, żeby jak najszybciej zablokować karty. Wpadliśmy na górę i korzystając ze skype'a zadzwoniliśmy na infolinię mBanku i Citibanku. Pani z teleserwisu przeraziła się, słysząc, jak Grażyna mówi do mnie, że straciła 50 tysięcy. Trzeba było wyjaśnić, że w lokalnej walucie to jest odpowiednik 7 złotych. Wydawało nam się, że nic cennego nie było w torbie: telefon Grażyna zapomniała wziąć z domu, pendrive też został, kwitek od krawca ja miałem, dowód osobisty i tak do wymiany. O kwitku z ambasady przypomnieliśmy sobie dopiero potem, ale nie doceniliśmy jego kluczowego znaczenia...

Gdy w środę pojechaliśmy do ambasady strażnik - Wietnamczyk, zresztą najprawdopodobniej z południa - po opisaniu po wietnamsku przez Grażynę naszej sytuacji, wpuścił nas do środka. Okazało się jednak, że nic nie możemy załatwić. Pani w okienku odbioru paszportów stwierdziła: nie ma kwitka - nie ma paszportów, i odesłała nas do okienka składania wniosków o wizę. Odczekaliśmy swoje, ale urzędnik stwierdził tylko, że powinniśmy przynieść zaświadczenie z ambasady polskiej i od policji wietnamskiej. Nie dał się przekonać, że policja nie wystawi parze białasów nie legitymujących się żadnym dokumentem zaświadczenia, że nazywają się tak i tak i skradziono im kwitek z ambasady. To, że my to my mogli wywnioskować ze zdjęć na paszporcie i wniosku wizowym, ale to też ich nie przekonało. Można by powiedzieć, że odesłali nas z kwitkiem.

Pojechaliśmy do polskiej ambasady, gdzie wreszcie spotkaliśmy się ze zrozumieniem. Przedstawiliśmy naszą sprawę panu pełniącemu obowiązki konsula, który wziął od nas nasze dane, zadzwonił do konsula chińskiego i przez 10 minut próbował go przekonać (po chińsku!), żeby wydali nam jakoś te paszporty na podstawie pisma konsula. Stanęło jednak na tym, że ambasador Polski musi wystosować notę dyplomatyczną od ambasady Polski do ambasady Chin. Ale ambasador wyjechał, przez co sprawa musiała zostać odłożona do czasu jego powrotu. Pan pocieszył nas, że paszport jest własnością rządu RP, więc muszą go w końcu oddać. Podziękowaliśmy i pojechaliśmy do domu. Nie wyglądało to dobrze - zwłaszcza, że zaczęliśmy się obawiać, czy złodzieje nie wykorzystają sytuacji i nie odbiorą sami naszych paszportów. Wydawało nam się to mało prawdopodobne, że zorientowali się co to jest i że będą chcieli go wykorzystać - ale obawiam się, że gdyby chcieli, to by mogli pójść do ambasady, pokazać nasz kwitek i nie niepokojeni wyjść z naszymi paszportami.

Pan z polskiej ambasady zadzwonił jednak jeszcze tego samego dnia i przekazał nam, że strona chińska zgodziła się, że wystarczy im zaświadczenie od niego o tym, że jesteśmy obywatelami Polski. Następnego dnia znów poszliśmy po zaświadczenie do ambasady polskiej, aby je zanieść do ambasady Chin. Trochę Grażyna musiała ich przekonywać, ale dostaliśmy paszporty z powrotem. Co miłe - wizy były bezpłatne. Nadal nie rozumiem jednak, po co im było to pismo, skoro wyłuszczony na piśmie fakt, że Jan Matusiewicz i Grażyna Szymańska urodzeni tego a tego dnia są obywatelami Polski, był zawarty w paszportach, którymi dysponowali. A przy tym sporządzić samemu takie pismo to nie problem.

Potem pojechaliśmy na dworzec kupić bilety. Miłe było to, że w kasie międzynarodowej pani mówiła po angielsku - na Dworcu Centralnym w Warszawie nie zawsze cudzoziemiec może liczyć na taki luksus. Bilet do Nanning dla jednej osoby kosztował 758.000 đ (107 zł). Nie mieliśmy wystarczającej ilości pieniędzy, żeby kupić dwa, więc zapytaliśmy, gdzie jest najbliższy bankomat (kartą oczywiście nie można było płacić). Pani nie wiedziała (pewnie cudzoziemcy noszą zwykle całą potrzebną gotówkę przy sobie), więc poszliśmy szukać bankomatu. Pierwszy przyjmował tylko MasterCard, 2 następne nie działały. Stwierdziliśmy, że wrócimy wieczorem zahaczając o bankomat w pobliżu domu.

Gdy przyjechaliśmy wieczorem okazało się, że kasa jest nieczynna. Dowiedzieliśmy się, że jest czynna "rano". Udało nam się też (po angielsku!) dowiedzieć, że rano - znaczy do 17. Przyjechaliśmy następnego dnia (czyli dzisiaj) o godzinie 12:20. Kasa była zamknięta - dowiedzieliśmy się od pani kasjerki, że zostanie otwarta o 13:30 (ciekawe, czy ktoś poza nami czuł potrzebę powieszenie kartki z rozkładem czasowym okienka). Odpowiedź na pytanie, czy jutro jest otwarta nie była jasna, ale wyglądało na to, że nie. Stwierdziliśmy, że nie ma co jechać do domu i pojechaliśmy do Pepperoni Pizza, skąd wróciliśmy na 13:30. Kasjerka w zaawansowanej ciąży nas przyjęła, sprawdziła nasze paszporty i zaczęła ręcznie wypisywać bilet. Obok stało coś, co wyglądało na połączenie drukarki z kalkulatorem, oraz komputer na którym cały czas wyświetlał się jakiś kolorowy wykres kołowy. Pani musiała wykonać jakieś telefony (pewnie synchronizacja dostępu do unikatowego zasobu jakim są miejsca w pociągu - żeby na innym dworcu nie sprzedał ktoś biletu na to samo miejsce) , kazała nam usiąść i w międzyczasie przyjmowała innych klientów. W końcu, po blisko godzinie dostaliśmy bilety i paszporty. Mamy się zjawić przynajmniej 10 minut przed odjazdem pociągu, ale nie jesteśmy do końca pewni gdzie, bo kasjerka mówiła, że na hali odjazdów - ale profesjonalna kartka ze schematyczną mapką, którą sobie wzięliśmy wskazywała na inny, pobliski dworzec. Informacji nie było, pewnie też zrobiła sobie jakąś przerwę. Tamten dworzec był pustawy. Pewnie skończy się na próbie generalnej - czyli przyjechaniu we wtorek o 18:30 celem empirycznego przekonania się, skąd ten pociąg rusza.

3 comments:

Anonymous said...

Bo wyśta myśleliśta, że se możeta z Chińską Republiką Ludową bez kwitka w chuja lecieć? Otóż nie! Nie możeta! Z kwitkiem możeta, bez kwitka nie możeta! Ot, co! Nu...

PaucisVerbis.com said...

Dobrze, ze sie dobrze skonczyło:) A swoją drogą, to kwitki są Wszędzie - dla przykładu odbiór wiz chociażby do Włoch, Grecji, Francji, Hiszpanii i długo by wymieniać, jest tylko i wyłącznie po okazaniu kwitka na którym widnieje nieporównywalnie większa kwota niż wiza chińska, np. 60 euro. A i wejście do wyżej wymienionych ambasad przypomina odprawę na lotnisku, jedna bramka , potem druga bramka, telefony kom. zostawić u uzbrojonego strażnika itp. a nie, na zasadzie , że miły pan spoglądnie i wpuści bez problemu :)

Jan Matusiewicz said...

Amerykanie muszą płacić za wizę do Chin, ale Polacy na szczęście nie. Bramki nie było, ale torbę trzeba było zostawić przed wejściem i tak.