Monday, May 12, 2008

Ludzie / Różnice kulturowe 2

Nasz pobyt w Wietnamie zbliża się do końca. Zostały nam niecałe dwa tygodnie przebywania w Hanoi, i jeszcze mniej całe trzy tygodnie pobytu na Południu. Pora więc rozpocząć serię wpisów podsumowujących.

Ten post dotyczyć będzie kwestii, która mnie osobiście w Wietnamie interesowała najbardziej, a więc - ludzi. Nie będę oczywiście w tym miejscu udzielać odpowiedzi na pytanie "Jacy są Wietnamczycy?" Wiemy bowiem rzecz jasna (aż za bardzo wiemy), że tego typu pytanie jest pytaniem źle postawionym, jako że nie wolno nam uogólniać, a wszystko, co sformułujemy w odpowiedzi na nie, stanowić będzie jedynie wyraz żywionego przez nas, ewentualnie "naszą kulturę", stereotypu. Tak więc, w tym miejscu podzielę się jedynie moim osobistymi doświadczeniami, wyniesionymi zarówno z bliższych, jak i bardziej powierzchownych kontaktów, które nawiązywałam i utrzymywałam podczas pobytu w Wietnamie. Charakter tych doświadczeń w równej mierze, co z kulturowej specyfiki Wietnamczyków, wynika oczywiście również z moich własnych cech, jak i z percepcji owych cech w Wietnamie. Jak wiadomo, jestem dość młodą kobietą, zaliczającą się do "tây" - czyli "zachodnią" (zmieniając wydźwięk na nieco bardziej pejoratywny, można to określenie przetłumaczyć jako "białas/białaska"), która przez trzy miesiące przebywała tu samotnie, w późniejszym czasie zaś - wraz z mężem.

Wiele kontaktów nawiązanych w Wietnamie będę wspominać miło. Wielu osobom jestem wdzięczna za okazaną mi pomoc i życzliwość. Chciałam w tym miejscu wspomnieć o tych wszystkich, którzy pomogli mi w prowadzeniu badań, wprowadzając mnie w tutejsze realia, pomagając nawiązywać kontakty, zabierając mnie w różne miejsca czy też wynajdując mi osoby do rozmów.

Zapewne nikt z osób tu wymienionych mojego wpisu nie przeczyta (choć niektórzy znają język polski, więc - kto wie). W każdym razie, szczególnie podziękować chciałam: Hương, z którą przeprowadziłam wiele interesujących rozmów i która zapoznała mnie z różnymi osobami. Minh, mojej wieloletniej znajomej z Polski, która obecnie wróciła do Wietnamu, i pomogła mi bardzo w wyszukiwaniu rozmówców. Giápowi, który nas zabrał na wieś, pełniąc tam role naszego przewodnika. Pani Phương, za liczne rozmowy i kontakty. Pani Hạnh - za szereg zaproszeń. Thu - dziewczynie poznanej na wycieczce, za zupełnie bezinteresowną i zaskakującą pomoc w zrealizowaniu ankiet. Wielu innym osobom, jak Long, Hiếu, Ngân - za rozmowy, wyjaśnienia i wprowadzanie w temat.

Kontakty z tymi osobami były źródłem wielu pozytywnych przeżyć i odczuć. Miłe wizyty w kawiarniach, zaproszenia na lẩu, rozmowy na malutkich stołeczkach gdzieś przy ruchliwej ulicy, gdzie zajada się przeraźliwie kwaśne mango i smaczne nem chua rán. Zapamiętamy na zawsze pobyt na wsi w Nghệ An, kiedy to bardzo niemajętni ludzie gościli nas z wielką serdecznością, opowiadając nam przy tym o swoim życiu i apelując: kiedy wrócisz już do swojego kraju, zrób coś dla biednego Wietnamu! Będę pamiętać o licznych rozmowach, w których miałam poczucie, że ktoś przede mną się odsłania, pozwalając mi zrozumieć coś z jego sposobu postrzegania świata, a przez to pośrednio - ze swojej kultury. Miło będę wspominać młodą, zamożną Wietnamkę częstującą nas owocami na statku w Hạ Long i opowiadającą przy tym historię swojej trudnej miłości do chłopaka z Sa Pa, pochodzącego prawdopodobnie z jakiejś mniejszości etnicznej. Ciepło myślę o serdeczności pewnego aptekarza, który zawsze przy okazji zakupów przeprowadzał z nami krótką pogawędkę, usiłując mnie nauczyć wietnamskich określeń na termometr lekarski i ścienny. Fajne kontakty utrzymywaliśmy z obsługą miejsc, gdzie jadaliśmy najczęściej. Serdeczne dziewczyny z Kangaroo zawsze chciały pogadać ze mną po wietnamsku, jednocześnie perfekcyjnie opanowując umiejętność mówienia "dziękuje" (po polsku, mam na myśli). Równie sympatyczna była załoga Pepperonis na Bảo Khánh (a zwłaszcza mój ulubiony kelner w okularkach, Huy Hừng :-) ) - dostemplowywali nam dodatkowe znaczki na kartach promocyjnych, a od czasu do czasu nie kazali sobie płacić za napoje, czy organizowali jakąś inną "promocję"...

A poza tym, miałam całą masę doświadczeń nieprzyjemnych. Opis wycieczki do Hạ Long może tu dostarczyć zarysu sytuacji. Chociaż w moim osobistym odczuciu, najbardziej nieprzyjemne wydarzenie miało miejsce podczas jesiennego wyjazdu na plażę do Sàm Sơn (jeszcze bez Janka). Zostałyśmy wówczas wraz z Asią napadnięte - w sensie całkiem dosłownym - przez bandę miejscowych, którzy zaczęli nam robić zdjęcia, pomimo naszego wyraźnego sprzeciwu. A potem te zdjęcia wywołali i kazali sobie za nie zapłacić. Kilkaset tysięcy... (czyli kilkadziesiąt złotych). Kiedy stwierdziłyśmy, że nie i już, tłumek ludzi wokół nas zaczął gęstnieć i gęstnieć, otoczyło nas dwie kilkanaście osób... W końcu zapłaciłyśmy, nie pamiętam ile, coś koło stu tysięcy (14 złotych) pewnie - tłum był wyraźnie niezadowolony, ale puścił nas wolno.

Codzienne doświadczenia - to również kierowcy xe ôm (taksówki motorkowe) wołający na ciebie nieustannie "motobike, madam", przeplatane wydawaniem najróżniejszych odgłosów typu gwizd, cmokanie, jodłowanie - plus od czasu do czasu gesty o charakterze seksualno-obsenicznym (choć ja mam to szczęście, że jestem kobietą dość sporą jak na wietnamskie warunki, i choć młodą, to już nie nastoletnią - spotykało mnie więc znacznie mniej zaczepek niż np. Asię).

Następna sympatyczna kwestia to kierowcy autobusów miejskich, którzy nie odczuwają chyba żadnej potrzeby ograniczenia swoich zapędów do dzikich manewrów i nagłego hamowania. Kiedy raz kierowca zahamował tak, że spadłam z siedzenia, wbiła mi się w żebra barierka i straciłam na moment oddech, reakcją zarówno kierowcy, jak i biletera, był radosny śmiech, wraz z komentarzem: "o, biała spadła z siedzenia!" Autobusy często ruszają z przystanku z otwartymi drzwiami, zanim ludzie zdążą wsiąść, równie często drzwi zamykają się, gdy ktoś właśnie wychodzi. Co znamienne - nikt specjalnie przeciwko temu nie protestuje. U nas w takiej sytuacji ludzie awanturują się z kierowcą, często stosując wyrafinowane porównania typu "Idź pan worki z ziemniakami wozić, a nie ludzi!" Tutaj panuje potulna zgoda na taki styl prowadzenia pojazdu, nawet jeśli od czasu do czasu jakiś pasażer się wywróci, a inny zostanie przytrzaśnięty. Czy ludzie tu po prostu nie wiedzą, że można inaczej? Całkiem możliwe, my po skorzystaniu kiedyś z systemu komunikacji miejskiej w Finlandii o wiele gorzej oceniamy warszawską :-) A może tutejszym mieszkańcom to naprawdę nie przeszkadza?

Kolejny aspekt to handlarki uliczne i bazarowe, które oczywiście dyktują białemu cenę kilkukrotnie wyższą. Sam w sobie ten proceder nie jest jakoś zdumiewający czy szczególnie przykry. W Malezji na bazarze, czy Tajlandii z kierowcami tuk-tuków - też odbywaliśmy cenowe negocjacje. Przykry jest on dopiero w połączeniu z tutejszym podejściem do tego rodzaju transakcji handlowych. Mianowicie, owe transakcje cechuje rodzaj śmiertelnej powagi. Jeśli nie chcesz zapłacić oczekiwanej ceny, handlarka gotowa jest się na ciebie obrazić, rzucić słowem typu "głupia", albo zirytowanym tonem stwierdzić coś w rodzaju "a, biała mówi po wietnamsku" (w domyśle: ale niech sobie nie myśli, że w związku z tym ma mniej płacić). W związku z tym, po pewnym czasie przestaliśmy kupować owoce. Za duży stres - człowiek albo płaci za banany tyle, co w Polsce, albo przypłaca ich kupienie nieprzyjemną kłótnią, po której handlarka podaje mu banany z gestem świadczącym o to, że wyrządziliśmy jej wielką krzywdę. W Malezji czy Tajlandii targowanie się było rodzajem gry towarzyskiej, lekkiej zabawy; nie wiązała się z nim taka doza negatywnych emocji, jak tutaj. Nie wiem, na ile owe nieprzyjemne zachowania handlarzy są kwestią ostatnich lat - czyli okresu szybkiego rozwoju gospodarczego, dużej inflacji, wzrostu cen i aspiracji życiowych. W każdym razie, nie przyswojono sobie tutaj jednej ze złotych zasad kapitalizmu: bądź dobry dla klienta, a klient do ciebie wróci.

Innym rodzajem trudności w kontaktach z ludźmi była kwestia mojego nieprzystosowania do reguł wywodzących się, być może, od zasady "zachowania twarzy". Szczególnie dokuczliwa w obcowaniu była norma nie wyrażania odmowy wprost. Słowem, jeśli dany Wietnamczyk, mój potencjalny badany, w odpowiedzi na moje pytanie, czy zgodzi się ze mną porozmawiać, powiedział "tak", nie należało tego uznawać za definitywną zgodę. Być może po prostu owa odpowiedź stanowiła oznakę dobrego wychowania, w myśl zasady zachowania obopólnej zgody i harmonii między uczestnikami danej interakcji. Przyswoiłam sobie wiedzę o tej regule dość prędko; o wiele trudniej przychodziło mi praktyczne radzenie sobie z nią. Czy ten człowiek, który powiedział "tak", w końcu ze mną porozmawia, a jedynie jest zabiegany lub mu się aktualnie nie chce - w związku z czym jest celowe męczenie go kolejnymi sms-ami i telefonami? Czy też powinnam go zostawić w świętym spokoju, jeśli obiecał, że się odezwie, a się nie odzywa? Niejednokrotnie doradzano mi pierwszą strategię, ja częściej obierałam drugą - i miałam rację. Z mojego doświadczenia wynika, iż ten, kto naprawdę miał zamiar się odezwać, zrobił to i tak, choć często z miesięcznym czy dwumiesięcznym opóźnieniem. Nagabywanie zaś tych, co nie mieli takiego zamiaru, było zwykłą stratą czasu i nerwów. Słowem, w kontaktach badawczych niezbędna była duża doza cierpliwości.

Kolejną kwestię, momentami trudną - choć o wiele mniej problemową - stanowiło zagadnienie odmiennego podejścia do terminowości i punktualności. Przykładowo - moi znajomi, z którymi utrzymywałam kontakt na jesieni, umówili się ze mną "na czwartek". Moja próba sprecyzowania owego "czwartku" często napotykała na odpowiedź w rodzaju "po południu". Kiedy znów - czując się już dość namolnym natrętem - próbowałam sprecyzować godzinę, i usłyszałam "siedemnasta", nauczona doświadczeniem, wiedziałam, że powinnam się zjawić w danym miejscu najwcześniej o 17.30 (albo i później). Niejednokrotnie zdarzało mi się, że bywałam zapraszana do domu owych znajomych "na jutro koło szesnastej"; kiedy przychodziłam punktualnie, nikogo nie było w domu. Dzwoniłam na komórkę i słyszałam spokojne wyjaśnienie: tak, jestem na mieście, ale będę za 40 minut. Słowem, na ten rodzaj spotkań należało mieć zarezerwowane całe popołudnie wraz z wieczorem; nie należało liczyć na to, że jeżeli umówiło się na krótką rozmowę o 16, to można rysować sobie inne plany na wieczór. Miało to nawet swój urok - takie swoiste zwolnienie tempa życia, wrzucenie na luz; człowiek otrzymywał nagle 40 minut wolnego, w którym to czasie mógł sobie siedzieć i kontemplować życie ulicy. Gorzej, jeśli jednocześnie dochodziły do głosu rozmaite wyrzuty sumienia na tle nie wypełniania własnych zobowiązań: "Piąty raz przychodzisz tutaj w odwiedziny, siedzisz całe popołudnie, wieczór, a nie jesteś w stanie umówić się z nikim konkretnie na wywiad!"

Były jeszcze inne rodzaje trudności w kontaktach z ludźmi, znacznie trudniej uchwytne. Asia opowiada o tym, jak rodzina, u której mieszka, ciągle oprotestowuje picie przez nią mleka - Campina, 3,4 procent tłuszczu. Bo takie mleko jest niezdrowe. Mleko, którego użycie jest dopuszczalne - to mleko skondensowane, wysokosłodzone. Tego rodzaju mleko dolewamy do kawy. Ale picie takiego zwykłego mleka z kartonu? Jest złe, niewskazane, niewłaściwe. Oczywiście, różnice kulturowe w sposobie odżywiania się to sprawa jasna. Ale - czy u nas również patrzono by dziwnie na Wietnamczyka, który popija przeraźliwie mocną, zieloną herbatę? Wydaje się, że jednak większość osób świadoma jest faktu, że ludzie z różnych zakątków świata posiadają różne upodobania kulinarne. Czy u nas też próbowano by odwieść Wietnamczyka, wynajmującego pokój od polskiej rodziny, od spożywania dużych ilości ryżu i nawrócić go na pieczywo? Tłumaczyć mu, że jego sposób żywienia jest niewłaściwy i niezdrowy? Może i tak, może to moje antropologiczne skrzywienie z wdrukowaną weń afirmacją różnorodności każe mi myśleć, że "u nas" sprawy mają się inaczej.

Podczas świątecznego obiadu z okazji Tết, do udziału w którym byliśmy zaproszeni, serwowano dania takie jak nem rán (nie wchodząc w szczegóły, bliski krewny "sajgonek") i gotowany kurczak. Córka gospodarzy wyjaśniła mi: w tej miseczce jest sos do nem, a w drugiej - do kury. Spróbowałam, stwierdzając, że mi najbardziej z tego wszystkiego odpowiadają nem maczane w sosie od kury (czyli de facto mieszance soli, chili i soku z limonki). Córka gospodarzy, zauważywszy to, korygowała mnie kilkukrotnie: nie nie, to nie jest sos do nem! Nem je się z tamtym, nie tym! Wybór sosu nie był jedynie kwestią smaku; silnie podlegał on najwyraźniej zwyczajowym, tradycyjnym regulacjom. Mi, jako osobie nie przepadającej za sosem do nem (zawierającym dużą ilość sosu rybnego), trudno było się temu podporządkować :-)

Nie rozpoczynałam w tym momencie posiłku wywodu, że mi osobiście taki dobór sosu bardziej smakuje, bo wkroczyłabym na niebezpieczny temat - jako iż okazywanie, że serwowane ci jedzenie zwyczajnie ci nie odpowiada, jest wyjątkowo nieuprzejme. W związku z ową zasadą, wielokrotnie musiałam zmierzyć się z faktem, że ludzie - rzecz jasna w wyrazie gościnności i uprzejmości - wkładali mi do miseczki jakieś wyjątkowo tłuste, skórzaste i poprzerastane kawałki mięsa, świńskie nóżki, coś w rodzaju salcesonu, kurze podroby, i inne rzeczy, które mimo usilnych starań trudno jest mi przełknąć bez generowania odruchu wymiotnego. Pamiętam, jak cudowny człowiek - wujek Giápa - na wsi w prowincji Hà Tây, dokładał mi do miseczki, w której już piętrzyła się masa owych fragmentów świńskich nóżek, coraz to kolejne, mimo moich protestów. A ja walczyłam zarówno z własnym, odruchowym obrzydzeniem, jak i z wyrzutami sumienia - iż tyle jedzenia zmarnuje się przeze mnie tej niezamożnej rodzinie...

Kwestie jedzeniowe są w Wietnamie o tyle trudną dla większości Europejczyków sprawą, iż w skład tutejszego menu mogą teoretycznie wchodzić wszystkie części ciała wszystkich możliwych zwierząt :-) My osobiście nie jesteśmy przyzwyczajeni do jedzenia takich fragmentów zwierzęcia, jak skóra (skóra bawoła, której kosztowaliśmy na wsi, miała całkiem ciekawy aromat, ale jak to pogryźć?), chrząstki, podroby (nie mogę przezwyciężyć faktu, że brzydko to dla mnie pachnie), żyły itp. Kurze jajeczka jeszcze nie zniesione (takie małe, żółte kuleczki...) to rzeczywiście pewnego rodzaju ciekawostka poznawcza, ale jakoś nie umiałam się przekonać do tego, aby stały się one dla mnie regularnym elementem diety. Owszem, chciałabym umieć się przełamać, i obgryzać z przyjemnością kurze łapki, ale niestety - no pasaran. Myśl o główce gołębia z oczkami i dziobem na moim talerzu odbiera mi apetyt. Co więcej - w moim przypadku nie sprawdziła się zasada, że taka niechęć jest czymś, co z czasem można przełamać i "przyzwyczaić się" do nowych standardów. Przeciwnie - mogę zmusić się do kurzych żołądków raz czy drugi, ale kiedy owe nowe standardy zaczynają być codziennością - robi się problem. Kiedy na początku pobytu jadłam obiady z rodziną, u której mieszkamy, często przeżywałam trudne chwilę nad niektórymi potrawami. Trudno mi było wytłumaczyć (nie tylko ze względów językowych) czemu nie chcę jeść flaków i bardzo tłustego mięsa. W końcu moja gospodyni znalazła odpowiedź: Grażyna boi się utyć, dlatego unika tłuszczu! Vâng, em sợ béo - zgodziłam się z niemałą ulgą, i od tego czasu było łatwiej :)

Jest jeszcze cała masa innych spraw - z nurtu tych, które stały się mniej uciążliwe, od kiedy zaczęłam tu być z Jankiem. Otóż, kiedy mieszkałam tu sama, niemożliwy był późny powrót do domu, czy jakieś wieczorne wyjście na piwo. Posiadałam bowiem wówczas status czasowo samotnej kobiety, nad którą opiekę przejęła rodzina, wraz z którą mieszkałam; jako taka, musiałam zachowywać się właściwie. A jako że dla kobiety, której mąż przebywa gdzieś tam daleko (podobnie jak i dla niezamężnej dziewczyny) nie jest właściwe wychodzenie ze znajomymi na drinka - to tego nie robiłam. Kiedy zdarzyło mi się - bodajże dwa razy - wrócić tuż po godzinie 22, zastawałam - pomimo sms-ów uprzedzających gospodarzy o tej wyjątkowej okoliczności, szczelnie zamknięty dom. Musiałam ich zrywać z łóżek, sprowadzać z góry, i chociaż nie powiedzieli mi złego słowa, dogłębnie czułam niewłaściwość swojego postępowania. Do tej pory się zastanawiam, co sądzili oni o fakcie, iż zdarzało mi się wychodzić wieczorami - ze znajomymi, jak twierdziłam - i wracać tuż przez 22, podczas gdy jednocześnie wydzwaniał do mnie, zgrozo, jakiś wietnamski mężczyzna? (O którego status rzecz jasna dokładnie się wypytywali). Znając tutejszą ostrożność większości rodziców w odniesieniu do swoich córek, mogę sądzić, że podejrzewali mnie o różne niecne sprawki :) Tak czy inaczej, jestem im wdzięczna za ten rodzaj opieki, który nade mną w czasie owego samotnego pobytu sprawowali. Za zajmowanie się moją oparzoną stopą i prowadzanie mnie po sklepach, za zabieranie na spotkania rodzinne, za chaó w czasie przeziębienia...

Rozpisałam się, jak zwykle. Mogłabym jeszcze długo - to w końcu kilka miesięcy pobytu. Myślę jednak, że to, co napisałam, pozwala już wyrobić sobie pewien obraz tego, czym może być dłuższe niż turystyczny wypad przebywanie w Wietnamie.

6 comments:

NTT said...

Hej,

Jeśli przypadkiem się wybieracie na Południe pociągiem, i o ile tego jeszcze nie wiecie, to na wysokości Thanh Hóa lepiej nie kusić losu i miejcie okna zamknięte (i jeszcze lepiej wybierzcie takie solidnie okratowane). Mali zwyrodnialscy z tego regionu mają takie #$%^& upodobanie w organizowaniu zawodów w rzucaniu kamieni (bardzo często sporych rozmiarów) w przejeżdzający pociąg. Czym pasażerom to grozi, chyba nie muszę wyjaśnić.

NTT said...

Aha, co do tego Sầm Sơn, to pocieszenie jest takie że tak koszą nie tylko cudzoziemców, ale w równej mierze również przyjezdnych Wietnamczyków. Kiedyś na forum turystycznym ktoś otworzył temat ze skargą na Sầm Sơn, i w ciągu 24 godzin przybyło z 300 kolejnych gniewnych postów opisujących podobne procedery, więc o czymś to świadczy...

Grażyna Szymańska-Matusiewicz said...

Co do Sầm Sơn (zapomniałam o prawidłowej ortografii...), to również słyszałam podobne opinie. Moi gospodarze zdecydowanie odradzali mi wyjazd tam, ale skusiłam się, bo to - oprócz Hạ Long - najbliższa Hà Nội miejscowość plażowa...
A na Południe wybieramy się samolotem :)

NTT said...

Sầm Sơn nie jest najbliższą miejscowością plażową od HN. Đồ Sơn (koło Hải Phòng) jest. Ale też odradzam, z innych powodów...;-)

NTT said...

Aha, i jeśli jeszcze nie znacie tego, polecam www.TTVNOL.com, mega-portal wietnamskim. Mają tam bardzo ciekawy box Du Lịch. Może znajdziecie tam jakąś ciekawe tipsy przydatne podczas pobytu w HCMC/na Południu.

http://www10.ttvnol.com/forum/f_233.ttvn

Anonymous said...

Co do oceny różnic kulturowych ... rzeczywiście jest dająca się wyraźnie odczuć różnica dla podróżującego po Azji tanim kosztem pod względem traktowania białych przez lokalnych ludzi, zwlaszcza zyjacych z turystyki. Byłem pewnie w ponad 20 państwach Azji, w tym 2 tygodnie w Wietnamie i muszę powiedzieć z własnego doswiadczenia i słyszałem to również z wypowiedzi wielu poznawanych podobnie jak ja podróżujących backpackersow, że najbardziej paskudną nacją pod względem traktowania turystow w Azji są właśnie Wietnamczycy. Tylko w Wietnamie udało mi się kupić za normalną cenę wodę z deszczówką - chyba z kałuży. Jedynie w Wietnamie wdałem się w wywołaną przez naganiaczy hotelowych bojke. O probach naciagania i oszustw, natretach zyjacych z prowizji wole sie nie rozpisywac. Mimo wszystko Wietnam jest przepiekny, jedzenie super i oczywiscie wiekszosc lokalnych jest normalna ... ale jadac tam indywidualnie nie dajcie sie rozczarowac - musicie byc przygotowani na niejeden skandal lub jego probe. To nie usmiechnieta Tajlandia. Rada - jak zawsze - nie stresowac sie, potraktowac wszystko co zle z zartem.