Saturday, February 9, 2008

Wieś 2

Dojazd

W piątek 1 lutego pojechaliśmy z wietnamskim kolegą Grażyny do jego rodzinnej wsi. O 11.45 wyszliśmy z domu i udaliśmy się na przystanek. Niestety, autobus numer 31 mający nas zawieść na miejsce spotkanie z kolegą nie przyjeżdżał, więc musieliśmy wziąć taksówkę. Stargowaliśmy cenę z $5 do $4. Kupno biletów do miasta Vinh na dworcu autobusowym było znacznie prostsze, dzięki temu, że robił to nasz przewodnik. Zapłacił przy tym za Grażynę 100.000d i nie dał sobie potem tych pieniędzy zwrócić. Usadowiliśmy się na końcu autobusu, niestety nasz kolega musiał siedzieć na plastikowym krzesełku między fotelami, gdyż brakowało miejsc siedzących. Autobus ruszył tylko po to, aby się po 30 m zatrzymać. Ludzi było trochę za dużo, kontroler zaczął sprawdzać bilety, potem prosił podróżnych o sprawdzenie, czy ktoś z nich nie ma na bilecie napisanego innego numeru autobusu (Grażyna zrozumiała to polecenie!). Po 40 minutach kazali wysiąść 3 osobom i autobus ruszył w drogę.

Jechaliśmy główną szosą łączącą Hanoi z Sajgonem. Miała ona szerokość taką, że 2 autobusy jadące w przeciwną stronę się mijały i zostawał jeszcze metr pobocza, który był regularnie wykorzystywany. Najwięcej było motorków, ale oprócz tego było trochę samochodów, autobusów i ciężarówek, zdarzały się też furmanki. Jeśli jakiś autobus stawał, aby wziąć i wysadzić pasażerów (stawał to czasami zbyt daleko idące określenie, bywało, że tylko bardzo zwalniał), to pojazdy jadące za nim musiały go wymijać. Regularnie zdarzało się, że autobus wymijał szereg innych szerokich pojazdów, czyli samochodów lub autobusów i ledwo zdążał przed pojazdem jadącym z naprzeciwka. Początkowo wyglądało to dość niepokojąco, ale kierowca nie wyglądał na młodego, więc uznałem, że pewnie od dawna jeździ. Czołowego zderzenia autobusu z ciężarówką raczej się nie przeżywa prowadząc pojazd, więc dlaczego akurat tym razem kierowcy miałoby się coś takiego przytrafić. Poza tym, siedzieliśmy na końcu, więc uznałem, że powinniśmy być mało zagrożeni. Grażyna przypomniała sobie przypadek, gdy komuś szyba boczna ucięła rękę podczas wypadku, więc na wszelki wypadek położyłem od tamtej strony kurtkę. A nuż coś to pomoże. Dojechaliśmy jednak szczęśliwie, ale jadąc w obie strony widzieliśmy na drodze zatrzymany autobus po zderzeniu z motocyklem. Nie było to dziwne, podczas manewrów wykonywanych przez duże pojazdy, małe pojazdy (motocykle i rowery) były spychane na pobocze, nawet jeśli było ich kilka. Naprawdę bałbym się prowadząc jakikolwiek pojazd na tej drodze. Ale też pomijając obawę, czy będą respektować prawo drogowe, chętnie bym widział kierowców wietnamskich w Polsce - widać, że poradzą sobie w każdych warunkach.

Kontroler biletów (lub ktoś w tym rodzaju) wielokrotnie otwierał w czasie jazdy drzwi i wychylał się w czasie gdy autobus zwalniał. Jak się okazało, chodziło o zapytanie stojących na skraju drogi podróżnych, czy są zainteresowani przejazdem.

W czasie blisko 6-godzinnej podróży zatrzymaliśmy się raz na posiłek, gdzie nasz kolega znów nam postawił posiłek kupując nem chua, czyli surowe mięso z przyprawami zawinięte w liście.

W pewnym momencie autobus się zatrzymał, więc szybko wysiedliśmy. Przy drodze czekali ojciec i brat naszego kolegi, na motorach. 5 osób na 2 motorach z bagażami - dało radę. Przejechaliśmy 3 km do wioski naszego kolegi, mijając dziwną bramę (na zdjęciu poniżej)


Wioska
Nasi rozmówcy nie potrafili nam powiedzieć, jaka jest wielkość wioski, ale w szkole podstawowej (poniżej) uczy się 600 dzieci.

Wioska jest położona 3 km od morza. Ludzie do tej pory żyli przede wszystkim z uprawy ryżu i rybołówstwa. Od kilku lat zaczyna się to zmieniać - mieszkańcy otwierają własne biznesy - a to sprzedaż telefonów komórkowych, a to jakieś sklepiki. Widzieliśmy nawet jakiś sklep z telewizorami. Ludziom się powodzi zdecydowanie lepiej niż kilka lat temu. Ich również dosięgła Đổi mới (wietnamska pierestrojka) - czyli otwarcie na prywatny biznes, które nastąpiło w 1986 roku. Ludzie zaczęli mieć motory (wcześniej spotykało się tylko rowery), pojawiły się nowocześniejsze maszyny rolniczne. Niemniej jednak wieś jest naprawdę biedna, porównując ją z polskimi wsiami. Nie ma asfaltowych dróg, mimo że wszędzie jest błoto - jedynie podwórka są wybetonowane. Ściany domów są z materiału, który wygląda jak nieotynkowany beton, z drewnianymi elementami konstrukcji wewnątrz domów. Elektryczność w większości domów jest (choć często szwankuje), a o kanalizacji nikt nie marzy - toalety to dziury w ziemi, otoczone betonowymi ściankami sięgającymi mi często do ramion. Często umieszcza się je w tym samym "budynku" (trudno tą małą betonową odkrytą szopkę nazwać budynkiem) co chlew. Posiłki spożywa się na bambusowej macie rozłożonej na betonowej podłodze. Bambusowa mata służy też jako jedyne w zasadzie posłanie na drewnianych łóżkach. Woda jest czerpana ze studni, oprócz tego zbiera się deszczówkę - tak było przynajmniej u naszych gospodarzy, a nie mam powodu sądzić, aby u innych było inaczej. Na terenie wsi odróżniały się od pozostałych bogate domy typu Gargamel, należące do ludzi, których krewni lub oni sami pracowali np. w Niemczech.

Nasz kolega ze swoją 90 letnią babcią
Pola ryżowe

Na lewo studnia, na prawo zbiornik do zbierania deszczówki

W takich warunkach spędziliśmy 2 noce. Dało radę wytrzymać, przed wyjazdem zostaliśmy zresztą uprzedzeni, i spodziewaliśmy się nawet gorszych warunków. Zastanawialiśmy się tylko, czy na wsi nie kontynuuje się modelu tradycyjnego, kiedy to mężczyźni i kobiety sypiają osobno (na szczęście nie). Podczas jakichś wyjazdów w liceum zdarzało się spać w gorszych warunkach. Było to podobne do wyprawy pod namiot pod koniec października, można było wytrzymać te 2 dni. Najtrudniejsze były noce - spanie w 5 warstwach pod jedną kołdrą i śpiworem, który Grażyna zapobiegliwie zabrała. Łóżko było na mnie za krótkie.
Zbyt krótkie łóżko

Nasz pokój

Za to bardzo miłym aspektem wyjazdu byli napotkani na wsi ludzie. Niezwykle gościnni - i dotyczyło to nie tylko naszego kolegi, który starał się nam nieba przychylić w tych warunkach. W sobotę oprowadzał Grażynę po swoich znajomych - głównie nauczycielach, aby mogła z nimi zrobić wywiady do swojej pracy doktorskiej o przemianach wietnamskiej rodziny. Wszyscy byli otwarci - mówili również o bardzo osobistych rzeczach. Byli przy tym niezmiernie mili, częstowali nas tym co mieli - herbatą lub gorącą wodą z termosu. Zostaliśmy również nakarmieni. Na śniadanie jedliśmy Phở - coś jak rosół, potem ryż z różnego rodzaju mięsem i warzywami. Pierwszego dnia na kolację były też owoce morza - kalmary, krewetki i kraby (oprócz wołowiny i wieprzowiny).
Sobotnia kolacja, naszym wkładem była tabliczka czekolady



Targ

Ciekawym elementem był targ, na który poszliśmy w sobotę rano. Na około 50 stoiskach sprzedawano różne warzywa i owoce oraz mięsa. Widzieliśmy poćwiartowaną świnię - sprzedawane były jej wszystkie części łącznie z np. jelitami. Na targu kręciła się masa psów, chwytających co lepsze kawałki. Psy były z odmiany przeznaczonej na mięso. Nasz kolega chciał nam kupić jakiś owoc, ale byliśmy niezdecydowani - nie znaliśmy wielu z nich. W końcu kupił słodkie i tłuste ciasteczka ryżowe - były dobre dopóki nie ostygły.

Kościół
Dowiedzieliśmy się, że w wiosce, oprócz buddystów i osób nie wyznającej żadnej religii (należy to stwierdzenie odpowiednio rozumieć, rodzaj modlitwy do przodków praktykują tu wszyscy, tylko Wietnamczycy nie kwalifikują tego jako "religii") jest też kilkusetosobowa społeczność katolicka. W relacji naszego kolegi, tworzą oni zamkniętą społeczność. Nie pozwalają na małżeństwa członków swojej grupy z niekatolikami - taka osoba musi przyjąć ich wiarę. Nie posyłają dzieci na uniwersytety, mimo że jest to najlepsza ścieżka do zrobienia kariery. Wielkim wysiłkiem wybudowali kościół - na zdjęciach poniżej. Wszyscy się na tą budowę składali - jedna rodzina, która z powodu biedy odmówiła, została wyrzucona poza społeczność. Wszyscy mieszkają wokoło kościoła, ale mimo to dzwony i głośniki na zewnątrz o 4 nad ranem budzą mieszkańców dużej części wioski (nas też obudziły, choć nie mieszkaliśmy blisko kościoła).

Kilka lat temu jakiś pijany mieszkaniec wioski zabił kamieniem proboszcza. Podobno był to przypadek, że akurat ksiądz zginął. Katolicy znaleźli mordercę, poszli do jego domu, wykopali w nim dół i włożyli tam trumnę ze zwłokami księdza. Morderca siedzi obecnie w więzieniu.


Pani edukatorka
Ostatni wywiad Grażyna zrobiła z panią, która brała udział w rządowym programie edukacji seksualnej. Mieszkańcy mogli się u niej zaopatrzyć w darmowe prezerwatywy (mówiło się o tym bez wstydu, jakby nie był to w żaden sposób kontrowersyjny temat). Swoim przykładem i czynną edukacją miała podnieść poziom wykształcenia społeczności wiejskiej w tej dziedzinie, który w całym Wietnamie, jak wynika z tego raportu (choć mamy zastrzeżenia co do jego rzetelności, warto porównać z raportem o Polsce), jest niewysoki.
U tej pani zjedliśmy podwieczorek, wraz z jej synami i ich znajomymi.
Grażyna ma też liczne zdjęcia na swoim publicznym albumie

No comments: