Friday, February 22, 2008

Kuala Lumpur 1

Skuszeni ofertą Air Asia oraz chcąc wykorzystać bliskość geograficzną polecieliśmy na 5 dni (od 15.02 do 19.02) do stolicy Malezji - Kuala Lumpur. To 1,8 - milionowe miasto okazało się bardzo przyjaznym miejscem - gorącym, ciekawym, o infrastrukturze rozwiniętej nie gorzej niż w Warszawie, cenach niewiele większych niż w Hanoi, a różnorodności zbliżonej do Londynu czy Nowego Jorku. Najpierw przedstawię kilka podstawowych faktów o Malezji:

Podstawowe fakty

Walutą Malezji jest ringgit - stosowany jest skrót RM. 1 RM = 0,75 zł. Malezja liczy sobie 27,5 mln mieszkańców. Jest położona na Półwyspie Malajskim i wyspie Borneo. Malajowie stanowią 62% ludności. Większość z nich praktykuje islam, który jest też religią państwową. 24% ludności jest chińskiego pochodzenia - ich przodkowie zostali sprowadzeni przez Brytyjczyków. Podczas swojego panowania sprowadzili oni też Hindusów, którzy stanowią obecnie 8% ludności.

W samym Kuala Lumpur spośród 1,8 mln mieszkańców (7,2 mln w obszarze metropolitalnym) najwięcej jest ludzi pochodzenia chińskiego - 43% ponad Malajami i rodzimą populacją (Bumiputra) - 38% oraz Hindusami - 10%. Cudzoziemców jest około 10%.

Język

Oficjalny język Malezji - Bahasa Melayu - jest bardzo podobny do Bahasa Indonesia - urzędowego języka Indonezji, uznawanego za jeden z najprostszych języków świata. Różnice są między nimi w części słownictwa i wymowie - malezyjska jest podobno trudniejsza i bardziej zróżnicowana, ale i tak jest nieporównywalnie prostsza niż wymowa wietnamska. Nie ma czasów, zamiast nich tylko stosowane czasami słowa znaczące "już", "wczoraj", "jutro" precyzujące czas, gdy nie wynika on z kontekstu. Nie ma deklinacji ani koniugacji. Liczba mnoga tworzona jest przez powtórzenie, np. "burung burung" znaczy "ptaki". Wymowa jest zbliżona do polskiej, co jest dużą ulgą po języku wietnamskim, w którym są np. 3 rodzaje głoski "o" a każda może potencjalnie wystąpić w 6 tonach, co daje 18 różnych fonemów, które trzeba umieć rozróżnić i wyartykułować. Poza tym w malezyjskim wiele słów pochodzi z angielskiego, ale jest zapisywanych fonetycznie, np. sentral, buku (od book), kolej (od college). Dodatkowo na skutek obecności mniejszości hinduskiej mówiącej po angielsku oraz konieczności istnienia języka kontaktowego pomiędzy różnymi grupami etnicznymi, prawie wszystkie napisy występują w wersji nie tylko malajskiej, ale i angielskiej (nierzadko dochodzi wersja chińska, ewentualnie w innych językach). Przy tym, są one poprawne, np. w kawiarniach z bezpłatnym bezprzewodowym internetem widnieje napis "Free Wi-Fi" (bezpłatne Wi-Fi) zamiast najczęściej spotykanego w Hanoi "Wi-Fi free" (wolny od Wi-Fi) Dodatkowo praktycznie z każdym można się po angielsku porozumieć. Pod tym względem sytuacja jest nawet lepsza niż w np. Danii, choć tam ludzie mówili ze znacznie poprawniejszym akcentem. Tu miałem momentami problemy ze zrozumieniem, choć Grażynie szło znacznie lepiej.

Napisy na drzwiach w Suria KLCC

Hotele

Mieszkaliśmy w około 70-pokojowym hotelu China Town Inn na Jalan (ulicy) Petaling (na zdjęciu poniżej)
Grażyna na tle wejścia do naszej ulicy

Recepcjonistka - Malajka - z którą mieliśmy do czynienia była bardzo miła, oprócz niej widywaliśmy na recepcji jeszcze dwoje pracowników - też chyba Malajów. Któregoś razu wydawało mi się, że jest jeszcze jeden recepcjonista, ale jak się okazało była to znajoma pani, która po prostu obcięła się na łyso. Zapytanie o przyczynę wydawało mi się nie na miejscu, zrezygnowałem też ze skomentowania "You look beautiful". Taki komentarz skierowała zaś ona w kierunku Grażyny, gdy ta w sobotę rano zeszła na dół w hidżabie i długiej sukni (zwiedzaliśmy tego dnia meczety, więc ubraliśmy się tak, żeby nas wpuścili - niemniej jednak, o ile widok białej muzułmanki może dziwić, o tyle jeszcze bardziej konfundujące jest jeśli ta osoba raz nosi odpowiedni strój, a raz nie.)

Za pokój typu "deluxe" płaciliśmy $32 za noc. Pokój był niewielki, ale miał łazienkę i co najważniejsze - klimatyzator, który choć stukotał, to zapewniał świeże powietrze, zwłaszcza, gdy zamknęło się okno. Okno miało wychodzić na nocny targ (Grażyna doczytała się tego po złożeniu rezerwacji), więc kiedy zobaczyliśmy, że jest zakryte przez jakiś kontener to nie zmartwiliśmy się, bo choć widoków nie było, to za dnia się napatrzyliśmy - a przynajmniej w nocy było cicho. Niestety przez to w pokoju było ciemno, jedna schowana w suficie lampa oraz lampka nocna z pokrowcem pochłaniającym większość światłą nie zapewniały dobrych warunków do czytania. Najlepsza widoczność była w łazience - świetlówka jest może mało eleganckim źródłem światła, ale w tym momencie nam to nie przeszkadzało, zwłaszcza że w Wietnamie przyzwyczailiśmy się, że ten rodzaj oświetlenia jest odpowiedni nawet dla świątyni. Pamiętając wygląd naszej łazienki w Hanoi nie zdziwił nas też brak kabiny prysznicowej. To że woda rozlewała się na całą łazienkę, przez co robiło się błoto (tym większe, że w pokoju brakowało wycieraczki) nie było dużym problemem, gdyż pokój był codziennie sprzątany. Każdego dnia po powrocie widzieliśmy też nasze kurtki wyjęte zza otworu między ramą łóżka i materacami. Zastanawiałem się, czy nie napisać kartki (osoba sprzątająca hotele pewnie zna angielski) lub nie zgłosić na recepcji, że z powodu skrzypienia łóżka przy ocieraniu materaca o jego ramę odsuwamy te 2 elementy od siebie i wkładamy kurtki celem zapobieżenia ponownego przysunięcia się materaca.
Nasz pokój, Grażyna gotowa na wyprawę do meczetów

Łazienka

Na dole w recepcji można było kupić butelkę wody za 2 RM (1,5 zł) - czyli za tyle, ile na ulicy. Miłe było to, że nie zdzierali przy okazji. Cena 1 RM (75gr) za 10 minut korzystania z internetu na jednym z 2 komputerów koło recepcji nie byłą tak korzystna, ale może służyła też ograniczaniu zajętości tego cennego zasobu. Tak czy inaczej któregoś razu wychodząc na wieczorny posiłek nie mogliśmy skorzystać z internetu, bo para nordyckich z wyglądu białasów okupowała 2 komputery. Wracając do hotelu po przynajmniej 1,5 godziny zastaliśmy ich w takim samym stanie. Uznaliśmy, że korzystali z internetu przez ten cały czas, choć być może robili w tym czasie inne rzeczy (było w tych dwóch mężczyznach coś takiego, że określanie ich jako "pary" wydało nam się uzasadnione)

Zakupy

Obok naszego hotelu na znajdował się słynny Night Market - Nocny Targ. Zajmował on całą szerokość ulicy Jalan Petaling. Codziennie przechodząc koło niego byłem wielokrotnie nagabywany przez pracujących tam Chińczyków. Władali oni językiem angielskim zdecydowanie lepiej niż Wietnamczycy z Hanoi, przez co zaczepki były znacznie bardziej różnorodne. Zamiast monotonnego "Hello", "Taxi, sir", "Moto, sir" słyszałem znacznie bardziej rozbudowane konstrukcje w rodzaju "Friend, you need a watch", "I have something for you, my friend". Owym "friend" często towarzyszyło "przyjacielskie" poklepywanie, chwytanie za ramie, takie tam. Normalna rzecz w kontaktach między mężczyznami, jak można było wywnioskować patrząc na grupki rozmawiających malajskich mężczyzn, z których np. dwoje obejmowało się ramionami. W każdym razie wyrafinowane techniki marketingowe handlarzy z Jalan Petaling niewiele dawało, bo po prostu staraliśmy się jak najszybciej przemykać. Poza jakąś wodą do picia kupiłem tam tylko ostatniego dnia skórzany (mam nadzieję :) ) portfel, z którego przynajmniej na razie jestem zadowolony. Negocjacje najlepiej opisze Grażyna, która stała z boku i mogła wszystko obserwować:

"Wkroczyliśmy na zapełnioną straganami Jalan Petaling. Janek skierował się ku pierwszemu z brzegu stoiska ze skórzanymi i nieskórzanymi drobiazgami. Handlarz spał z głową opartą na rękach, ale w momencie naszego przybycia został natychmiast obudzony przez kolegę z sąsiedniego stoiska. Poderwał się z miejsca, wyjął ze stosiku leżących na stole portfeli pierwszy lepszy i zaczął zachwalać: "My friend, skórzany, prawdziwa skóra, jedna przegródka, druga przegródka, dobry".
Janek na to: ile?
Handlarz: super doskonały, prawdziwa skóra, itp.
Janek ponownie: ile?
Handlarz: mam też takie, tanie, super tanie, ale nie prawdziwa skóra.
Janek: ile???
Handlarz wziął do ręki kalkulator i wystukał liczbę (choć obydwie strony doskonale porozumiewały się po angielsku): 135.
Janek: Ooo nie, nie ma mowy, strasznie drogo (bo i rzeczywiście była to kosmiczna cena - 100 złotych za portfel z bazaru). Janek odwrócił się i zaczął odchodzić od stoiska, handlarz wyrwał się za nim i złapał go za rękę. Ja zaczęłam chichotać.
Handlarz: Poczekaj! Ja mówię135, ale ty mówisz swoją cenę.
Skonfundowany Janek naprawdę już chciał stamtąd uciec, ale się nie dało, handlarz przyciągnął go do stoiska i wcisnął do ręki kalkulator:
Handlarz: Pisz, ile! No już!
Janek: (zrezygnowany): 30.
Handlarz: 100.
I tak stanęło na 45. Janek sięgnął do portfela, ale niestety - miał tylko banknot 50 ringitów. Ucieszony handlarz zaczął powtarzać: fifty, fifty. Janek na to: forty five. Na co handlarz zmienił strategię. Uśmiechnął się słodko i pogłaskał Janka po ramieniu ze słowami: "You are very beautiful".
W tym momencie Janek uznał, że czas się stamtąd zmyć, i wręczył mu owe 50. Ja nie mogłam przestać się chichotać. Przypominały mi się barwne opisy malezyjskiego społeczeństwa wyczytane w bardzo dobrej książce Diny Zaman "I am Muslim", zakupionej w opisanej przez Janka księgarni. Autorka twierdzi, że zachowania homoseksualne, praktykowane obok heteroseksualnych, są swego rodzaju normą wśród Malajów. Muszę powiedzieć, że ilekroć przechodziliśmy ulicą Jalan Petaling, Janek zyskiwał nie mniej niż ja pochlebnych spojrzeń od malajskich handlarzy :)
"

Kilka rzeczy udało nam się kupić, głównie ubrania, Grażyna kupiła sobie tusz do rzęs (chyba). W przeciwieństwie do Hanoi, gdzie wszyscy są podobnej budowy i koloru skóry, tutaj występowała taka różnorodność, że łatwo było dobrać coś dla siebie. Ostatniego dnia, obrotna, muzułmańska
handlarka w sklepie w centrum handlowym na Jalan Cheng Lock dobrała i sprzedała Grażynie dwa staniki za 95 RM (71 zł). Cena nie była może powalająca, ale Grażyna stwierdziła potem, że wygodniejszych w życiu nie miała.
Po lewej - centrum handlowe na Jalan Cheng Lock

Centrum handlowe Suria

Duże wrażenie zrobiło na nas centrum handlowe Suria KLCC (Kuala Lumpur City Center - oficjalny skrót jest w języku angielskim). Przypominał znacznie bardziej Arkadię czy Złote Tarasy z Warszawy niż Vincom Tower z Hanoi. Na przykład na jednym poziomie widoczna była wspólna przestrzeń dla wielu restauracji z różnymi rodzajami jedzenia.



Największe wrażenie w Surii zrobiła na nas księgarnia sieci Kinokuniya na 4-tym piętrze. Można tam było znaleźć książki po chińsku , malajsku i angielsku, przy czym angielskich było ze 2 razy więcej niż wszystkich książek w największym znanym mi Empiku na Marszałkowskiej. Były osobne działy przeznaczone np. na mangę. Nie wiem, czy w Empiku można znaleźć chociaż jeden przewodnik po Malezji; w tamtej księgarni książki do nauki polskiego zajmowały całą półkę. Podobnie przewodniki o Polsce (przy czym znajdywały się między książkami o Amsterdamie i Holandii).
Jednak niektórych książek wcale nie było dużo więcej, np. fantastyka zajmowała raptem 3 regały, widać nie jest aż tak popularna jak np. książki kucharskie.

Podejście do niektórych książek jest uwarunkowane kulturowo

Dalszą część naszej podróży do Malezji opiszę później. Zdjęcia można obejrzeć tutaj.

No comments: