Thursday, February 28, 2008

Szkoła

Dzisiejszy wpis jest autorstwa mojego, czyli Grażyny. Janek udostępnił mi możliwość publikowania postów na swoim blogu, dzięki czemu mogę podzielić się z wami moimi refleksjami z uczęszczania na uczelnię w Hanoi.

Jako że przebywam w Wietnamie na tak zwanym stypendium rządowym, w ramach owego stypendium przysługuje mi udział w kursie języka wietnamskiego. Choć to stwierdzenie jest źle sformułowane – z punktu widzenia jednostki prowadzącej nasz kurs, raczej - muszę chodzić na lekcje, bo jeśli nie będę, to zawiadomią ambasadę, a ta odbierze mi stypendium. Owa różnica perspektyw zdecydowanie daje się we znaki.

Kurs na który uczęszczam, prowadzony jest przez Khoa Tiếng Việt và Văn Hóa Việt Nam cho Người Nước Ngoại (wydział języka wietnamskiego i kultury wietnamskiej dla cudzoziemców). Jednostka ta przynależy do uniwersytetu (TĐH Quốc Gia), ale mieści się w jednym z budynków politechniki (Bách Khoa). Powoduje to sporo zabawnych nieporozumień, a także przysparza okazji do podróżowania na uczelnię autobusem wypełnionym młodymi chłopakami, którzy nijak nie chcą ustępować miejsca – nie żeby mi, oczywiście, ale starszym osobom. Zawsze jako pierwsza do ustąpienia wskazywana jest dziewczyna; chłopak będzie twardo siedział. Ale to taka mała dygresja.

Mój wydział - adres i telefon, gdyby ktoś się poczuł zachęcony opisem :-)

Nasze zajęcia odbywają się trzy razy w tygodniu. Z tego dwa razy mamy zajęcia z panią nauczycielką Nhung, a raz – z panem wicedziekanem Chính (popularnie zwanym vicedeanem). W największym skrócie mogę powiedzieć: zajęcia z panią Nhung są zdecydowanie najgorszymi zajęciami, na jakie uczęszczałam kiedykolwiek (a pewną konkurencję mają).

Podstawową przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, że pani Nhung zna język angielski w stopniu co najwyżej podstawowym. Sprawia to, iż nie jest nam w stanie wytłumaczyć znaczenia nowych słów pojawiających się podczas przerabiania podręcznika. W praktyce wygląda to więc tak, iż w czasie lekcji student pyta o znaczenie danego słowa. Pani wówczas albo panikuje, zaczyna się denerwować, i udaje że nie zrozumiała pytania – albo, w optymistycznym wariancie, zagląda do słownika. Zwykle pokazuje nam palcem znaczenie słowa, nie odczytując go - albowiem zrozumienie jej wymowy przysparza kolejnych trudności.

Równie trudne, a może nawet trudniejsze, jest tłumaczenie gramatyki. Pani Nhung po prostu więc przestała nam ją tłumaczyć. Zamiast tego, w ramach prowadzenia lekcji zapisuje nam na tablicy jakieś ćwiczenie, a sama zasiada do papierkowej roboty typu wypełnianie skomplikowanych protokołów, spełniających rolę listy obecności. Zadane nam ćwiczenie ma zaś sprawdzać znajomość konstrukcji gramatycznych, które według naszego podręcznika, mają zostać wprowadzone dopiero za jakiś czas (nie wspominając już o tym, że ćwiczenie zawiera liczne nowe słowa). Pani jednak nie wyznaje najwyraźniej zasady, że najpierw powinno się wytłumaczyć nowy materiał z gramatyki, a później dopiero zadawać do niego ćwiczenia. Nawet w sumie rozumiem jej awersję do tłumaczenia nam czegokolwiek – z jej znajomością angielskiego i talentami dydaktycznymi, po prostu nie jest w stanie tego dokonać.

Innym mocnym punktem lekcji jest przerabianie ćwiczeń z podręcznika. Otóż ćwiczenia te robimy w szaleńczym tempie, metodą „każdy student czyta jeden przykład”. Gdy ktoś próbuje się zastanowić dłużej niż trzy sekundy, pani zaczyna się denerwować i rozwiązuje przykład sama. Jedynym sposobem poradzenia sobie z tym jest stosowanie systemu odliczeniowego – próbuję ogarnąć co n-ty przykład (gdzie n to liczba studentów), który to akurat ja będę czytać, co oczywiście powoduje, że nie starcza uwagi na słuchanie przykładów czytanych przez innych. Proponowaliśmy pani, aby na ćwiczenia zostawiała nam więcej czasu, czy wręcz – aby zadawała nam je do domu, ale oczywiście, jak wszystkie nasze prośby i uwagi, pozostało to bez efektu.

Na "korytarzu" uczelni z Asią (jesienią, gdy było jeszcze ciepło...)

To wszystko nie byłoby jeszcze specjalnie frustrujące – no cóż, zdarzają się słabi nauczyciele (aczkolwiek nauczyciel wykładający język wietnamski na wydziale dla cudzoziemców, nie znający przy tym języka angielskiego przynajmniej na poziomie średniozaawansowanym, jest jednak pewnym ewenementem. Mieliśmy kiedyś zastępstwo z panią sekretarką, i zajęcia były o niebo lepsze, niż zazwyczaj). Tym, co czyni całość sytuacji szczególnie ciężką do zniesienia, jest podejście, które my w Polsce kojarzymy jedynie z poziomem szkoły – podstawowej, gimnazjum czy liceum. Chodzi o kwestię relacji nauczyciel – student, czy – trafniej będzie napisać - nauczyciel – uczeń.

Wiele napisano na temat istotnej roli edukacji w społeczeństwie i kulturze Wietnamu. Nauczyciele zasadniczo cieszą się wysoką pozycją społeczną i prestiżem. System więzi pomiędzy uczniami i nauczycielami jest o wiele bardziej rozbudowany – nie kończy się, jak u nas, na dość bezosobowej interakcji w ramach klasy szkolnej. Uczniowie odwiedzają – czy przynajmniej, tradycyjnie odwiedzali – swoich nauczycieli w domach w czasie święta Tet, a także październikowego dnia nauczyciela. Uczniowie zawsze winni są nauczycielowi posłuszeństwo i szacunek. Lekcje posiadają w niewielkim stopniu charakter interaktywny, nie oczekuje sie od ucznia indywidualnej aktywności czy kreatywności – a raczej tego, iż będzie pilnie słuchał nauczyciela, a następnie przyswajał i odtwarzał przekazywaną przezeń wiedzę.

No cóż. Będąc polskim studentem, lub wręcz osobą, która na proces studiowania spogląda już z drugiej strony barykady – trudno jest się pogodzić z tym, iż na lekcjach języka wietnamskiego jest się ponownie spychanym do szkolnej ławki. Nasza nauczycielka szczególnie często zwykła się denerwować na kwestie naszych nieobecności. Owszem, studenci z zajęć zrywają się dość często, jak to studenci. Jednakowoż przynajmniej dla mnie – osoby, która na te zajęcia bez wyjątku chodzi, no, chyba że akurat wyjedzie do Kuala Lumpur :-) - wysłuchiwanie z ust nauczycielki wygłaszanych z groźną miną stwierdzeń typu:

  • Dlaczego nie było cię w szkole wczoraj? Co robiłeś w tym czasie?
  • Dlaczego przychodzicie częściej na zajęcia nauczyciela Chính, a moje opuszczacie? (Mogłabym wyjaśnić pani, dlaczego, ale nie sądzę, aby panią ta odpowiedź ucieszyła...)
  • Jeśli nie będziecie chodzić na zajęcia, to doniesiemy o tym ambasadzie, i zabiorą wam stypendium! (biorąc pod uwagę sprawność komunikacji na linii uczelnia-ambasada, groźba ta jest czysto abstrakcyjna)
  • Jeśli nie będziecie chodzić na zajęcia, to napiszemy do waszych uczelni w Polsce, i będziecie mieli problemy! (jak wyżej),

jest dosyć frustrujące. Szczególnie ta ostatnia groźba mnie powaliła- myślę, że w Instytucie Socjologii będą istotnie wstrząśnięci faktem, iż mgr Grażyna Szymańska-Matusiewicz opuściła w semestrze zimowym dwa dni zajęć z języka wietnamskiego w Hanoi.

Kot z kantynki, gdzie sprzedają CIEPŁE napoje

Trudno mi pozbyć się posiadanego dotychczas podejścia, że zajęcia na uczelni są pewnego rodzaju wspólnym przedsięwzięciem, realizowanym zarówno przez wykładowcę, jak i studentów. Wykładowca określa pewne ramy, w których studenci się poruszają; gdy przekraczają te ramy, mogą spotkać ich sankcje. Sam również jednak posiada określone zobowiązania – na czele z przygotowaniem się do zajęć, a także pojawianiem się na zajęciach, lub przynajmniej odwoływaniem ich z wyprzedzeniem, jeśli się nie mogą odbyć. W Wietnamie sprawa wygląda zaś tak, iż zobowiązania ma jedynie uczeń – w dodatku nie są one ściśle określone. Uczeń po prostu ma się uczyć i ma nie opuszczać lekcji. Działania ucznia mają być niejako procesem spłacania długu wdzięczności nauczycielowi za to, iż ten obdarza go dobrodziejstwem nauki. Tak więc, nie mamy prawa mieć do pani Nhung pretensji, iż nie pojawiła się w ogóle na zajęciach, nikogo nie uprzedzając; nie mamy też prawa wymagać, żeby nauczycielka tłumaczyła nam gramatykę, i tak dalej. Tak wygląda borykanie się z różnicami kulturowymi w praktyce.

Trochę chyba tylko szkoda na to wszystko rządowej kasy. Prawda jest taka, iż wśród osób obecnie uczęszczających na zajęcia większość to studenci filologii wietnamsko-tajskiej z Poznania, którzy to, czego teraz "się uczymy", kiedyś już przerabiali - nic nowego to w ich zasób wiedzy to nie wnosi. A ja tyle się nauczę, co sama w domu. Ale jako że nikogo to nie obchodzi, pewnie ów stan rzeczy się utrzyma.

Aby zakończyć optymistycznym akcentem, powiem tylko, że thấy Chính, czyli vicedean, to zupełnie inna bajka. Przynajmniej raz w tygodniu uczęszczanie na zajęcia z języka wietnamskiego jest trochę mniej frustrujące :)

1 comment:

Anonymous said...

No rozwaliło mnie to :). Już widzę, jak Ewa Ołdak, Maria albo Hania odbierają telefon ze skargą na Ciebie :). Albo lepiej: odbiera Kozek :). W sumie ciekawe, po jakiemu by się dogadały: podejrzewam, że znajomość wietnamskiego może być u pani dyrektor jednak trochę mniejsza, niż znajomość angielskiego u Twojej nauczycielki.

Ja mam za to w tym roku fajne grupy. Z tym, że jedna jest fajna na pewno, a druga jeszcze się ze swoją fajnością nie ujawniła. Spróbuję ich popytać, co robią, jak nie chodzą na zajęcia :). Pozdro600 from Mokotuff!