Biorąc pod uwagę podstawowe dane, jak liczba mieszkańców i powierzchnia, Hanoi jawi się jako całkiem spory ośrodek miejski. W porównaniu z Warszawą, Hanoi ze swoimi 3,4 milionami mieszkańców (moje rodzinne miasto - jedynie 1,7 miliona) i 920 km kwadratowych powierzchni (Warszawa - 512 km2), wypada całkiem imponująco. Myliłby się jednak ten, który spodziewałby się odnaleźć w stolicy Wietnamu rozległe miasto z licznymi osiedlami domów wielorodzinnych czy wysoką zabudową. Otóż, sekret imponującego rozmiaru Hanoi tkwi w tym, iż do administracyjnego obszaru miasta włączone są rozległe obszary wiejskie. Oprócz dziewięciu dzielnic wewnętrznych, które zasadniczo - choć z pewnymi wyjątkami - wyglądają miejsko, do Hanoi przynależy również 5 tak zwanych huyện - dzielnic zewnętrznych, które z miejską przestrzenią nie mają nic, a nic wspólnego, a składają się po prostu ze zbioru wsi i centralnego ośrodka administracyjnego. Jadąc po terenie owych huyện, można zobaczyć drogowskazy w rodzaju "Hà Nội 15 km". Przy czym to właśnie tereny huyện zajmują większość ogólnej powierzchni miasta.
Słowem, dokonano sprytnego zabiegu administracyjnego - albowiem w rzeczywistości miejskie tereny zajmują w Hanoi dość niewielką powierzchnię. Jak wynika z opisu Janka poniżej - wystarczy od ścisłego centrum miasta, w którym mieszkamy, oddalić się motorkiem na jakieś 15 minut odległości, aby znaleźć się w zupełnie innym otoczeniu:
Zachęceni ciekawą wyprawą pojechaliśmy wczoraj na piknik, który najlepiej niech opisze Grażyna:
"Wczoraj, dnia 8 marca, wyruszyliśmy na planowaną wycieczkę. Najpierw jednak trzeba było coś zjeść. Udaliśmy się do bun cha na Hàng Mành, ale tłok nas zniechęcił – i tak trafiliśmy do skoligaconej z nią bun cha na Đường Thanh. Okazało się, że tam jest smaczniej, a cena ta sama (choć nie dało się pani wytłumaczyć, że chcemy tylko kotleciki, a nie tłuste skwarki). Całkiem zadowoleni, pojechaliśmy do piekarni na phố Huế, wypróbowanej kiedyś przez Janka, aby zaopatrzyć się w zapasy na piknik. Piekarnia jest rewelacyjna; imituje europejską piekarnię plus sklep z „europejskimi” produktami. Można dostać dobry(!), na poły ciemny (!), chleb z ziarnami (!), za jedynie 18 tysięcy (!!!). Kupiliśmy też serek „krówka śmieszka”, masło w opakowaniach jednorazowych i dwa małe francuskie dżemy, i jakieś ciastka... Pycha. Ale oczywiście potrzebny nam był jeszcze nóż. Zajechaliśmy więc do centrum handlowego Tràng Tiền, gdzie nabyliśmy tenże plus dwie maseczki do jazdy na motorze (okazały się dziadowskie – nie przepuszczały powietrza i nie dało się w tym jechać) oraz puszkę oliwek. Full wypas. No i w końcu – a była już 1:15 – wyruszyliśmy.
Wjazd na ekskluzywne osiedle mieszkaniowe koło mostu Thăng Long
Pojechaliśmy z rozmachem do trasy prowadzącej nad rzeką, i pruliśmy przed siebie Âu Cơ i jej przedłużeniem. Po jakimś czasie zaczął rysować się most Thăng Long, którym mieliśmy przejechać. Nie zrobiłam zdjęcia, bo trudno to było ująć, ale widok był imponujący! Most jest niesamowicie wysoki, dwupoziomowy – na dole jedzie pociąg, na górze samochody. Mieliśmy problem z wjechaniem na niego – wjazd był daleko od wybrzeża, chwilę pobłądziliśmy. Janek sunął nawet 60 km na godzinę. No i tak sobie pojechaliśmy, niby zgodnie z planem – skręciliśmy z trasy w lewo. A potem błądziliśmy i błądziliśmy J Wokół nas najpierw widniały jakieś fabryki, zakłady, industrialna budowa. Ale była to – w przeciwieństwie do tego, z czym mamy do czynienia na co dzień – zabudowa luźna. Widać było przestrzeń! A nawet – zieleń, głównie w postaci ryżowisk i bananowców wyrastających tu i ówdzie. Domy zbudowane w pewnym odstępie od siebie, niższe i szersze. Mnóstwo pyłu i dymu, brudno. A że dziś wilgotność była spora, wszędzie rozpościerała się brudnawa mgła. Pomiędzy zakłady i przemysłowe budynki powciskane były ryżowe poletka. Niektóre całkiem zalane wodą, z innych wyrastały już bujne żywozielone kłosy. Widzieliśmy mnóstwo pracujących ludzi. Taki typowy widoczek – pochylony człowieczek w jasnym trójkątnym kapeluszu na tle zalanego wodą pola. Było też sporo krów, a także pojawiały się bawoły! Nastawiłam się na robienie zdjęć tym drugim. Droga była dość zapchana pojazdami, sporo ciężarówek mijaliśmy – w końcu to dość zindustrializowana okolica. Kiedy zatrzymywaliśmy się na chwilę, ludzie gapili sie na nas tak, jak można by było tego oczekiwać – ot, Murzyni zaplątani gdzieś między Zielonką a Kobyłką.
No i zabłądziliśmy – wiedzieliśmy, że aby dojechać do „jeziora”, zaznaczonego na mapie, powinniśmy gdzieś odbić w lewo. Wprawdzie zdawaliśmy sobie sprawę, że owo jezioro będzie dość syfnym zbiornikiem (jaki inny może być w tak brudnej okolicy), ale zawsze lepiej posiedzieć nad wodą, niż na środku drogi. Odbijaliśmy więc „na ślepo” w jakieś polne drogi, co kończyło się tym, że dojeżdżaliśmy do jakichś gospodarstw i na tym – plus kilku zdziwionych spojrzeniach miejscowych – się kończyło. W końcu wjechaliśmy w pewną szeroką, asfaltową drogę, która jednak rychło się skończyła – dalej biegła jedynie wąska, piaszczysta ścieżka. Janek – wbrew moim obiekcjom– zdecydował się nią pojechać. No i już wkrótce wywaliliśmy się na zakręcie, tyle było piachu (ale przynajmniej nie wpadliśmy do rowu). Miejscowi chłopcy mieli z nas wiele uciechy. Otrzepaliśmy się, i Janek zdecydował, że jedziemy tą dróżką dalej – ja stwierdziłam, że okej, nie wierzę, aby to miało sens, ale jest śmiesznie przynajmniej :-) Mijaliśmy co chwila zdumionych ludzi, aż w końcu, jakimś cudem, dojechaliśmy do asfaltowej drogi.
Podążając nią, dotarliśmy w końcu do „jeziora”. Okazało się ono być rzeczywiście zbiornikiem brudnym (przy śluzie oddzielającej od siebie fragmenty jeziora, widniała tabliczka: hồ sâu cấm tắm – jezioro złe, zakaz kąpieli), ale wcale nie brzydkim i nie śmierdzącym. Początkowo zatrzymaliśmy się na jakimś prowizorycznym boisku, gdzie opadła nas kupa dzieciaków. Podjechaliśmy nieco dalej i zrobiliśmy sobie piknik pod małym sadem palmowym (chyba były to kokosy, ale głowy nie dam). Było zdecydowanie ciepło (siedziałam w bluzce na ramiączkach) i bardzo miło. Jakiś rybak pływał sobie łódką tuż obok nas, a z tyłu – ale z pewnego oddalenia – pokrzykiwały coś dzieciaki. Spałaszowaliśmy chlebek – bardzo dobry, z serkiem, oliwkami i dżemem.
Chleb!!!
Gaj
Po jakiejś godzinie zmyliśmy się, aby wracać inną drogą. Nie obyło się bez błądzenia, a nawet pytania o drogę.
Pasterz
Zwiedziliśmy jeszcze przydrożny cmentarz, na którym spokojnie pasły się duży bawół i mała krowa. Wyglądało to doprawdy pięknie, Janek stwierdził, że bawoły wyglądają jak z powieści fantasy (wyjaśnienie Janka: trochę tak, jakby ktoś kreując świat fantastyczny chciał umieścić jakiś odpowiednik krowy, ale nie potrafił wymyślić nic bardzo oryginalnego)
"
Facet z jajami
Facet z mieczykami
W dymie z wypalanych traw
Powrót do Hanoi
Pofrancuski most Long Bien (w nie najlepszej kondycji)
3 comments:
"Hồ xấu"? Bardzo podejrzane :-) Najprawdopodobniej powinno być "Hồ sâu", ale miejscowy artysta chyba nie miał w szkole najlepszej oceny z ortografii.
Pozdrawiam,
Trung T. Nguyen
Kajam się ;) Spisywałam z pamięci, a słowo "xấu" najbardziej mi ze wszystkich prawdopodobnych wariantów pasowało :-) Słowo "sâu" znam w kontekście zębów ("spróchniały"), ale dobrze wiedzieć, że stosuje się to i w takim przypadku. Pozdrawiam!
"sâu" w kontekście zębowym wywodzi się od robaka. W jeziornym natomiast znaczy "głębokie".
A propos czy wiecie że ten stary most Long Biên został zaprojektowany przez samego Eiffla? A most Thăng Long swego czasu był symbolem przyjaźni wietnamsko-radzieckiej. Jak powstał, to przez dwa lata stał prawie pusty, bo nie było dobrych dróg dojazdowych. Most Chương Dương powstał z nadwyżki radzieckiej stali doń przeznaczonej.
Trung T. Nguyen
Post a Comment