Monday, March 24, 2008

Przedmieścia 2

Sobotni dzień (15.03) był zabawny. Chcieliśmy iść na basen, ale okazało się, że praktycznie jest to niemożliwe. W Hanoi mamy bowiem do dyspozycji albo baseny odkryte (a tego dnia w południe było jakieś 20 stopni i mżawka), albo kryte – miejskie o niepewnym standardzie higienicznym, za to ostrych standardach moralnych (dziewczyny pływają tam w podkoszulkach – a ja (Grażyna mówi) nie chciałam narażać się na gwizdy i zaczepki). Ewentualnie można pójść za 17 dolarów (!) do hotelu Hilton. No i nic z tego nie wyszło, poczekamy chyba na wiosnę...

Zjedliśmy w ramach śniadania chleb z poprzedniego dnia z serem i dżemem (super). A ja na mapie Hanoi znalazłam, jak mi się wydawało, ciekawe miejsce. Na obrzeżach miasta, daleko za politechniką, na południu, jeszcze tam nie byliśmy. Park Yên Sở – kilka jeziorek i dużo zieleni. Na stronach internetowych znalazłam informację, że można nawet grać w tenisa. Wprawdzie nie umiemy grać w tenisa i nie mamy rakiet - ale i tak nas to zachęciło. Wyruszyliśmy w drogę, nie biorąc ze sobą aparatu - jako że uznaliśmy, że niczego ciekawego do fotografowania nie będzie.
I tak jechaliśmy najpierw tłoczną Bạch Mai, mijając jakiś ślub, potem szosą o wyglądzie nieco podmiejskim, wzdłuż jakiegoś syfnego kanałku... im dalej, tym brudniej. Coraz więcej pyłu, kurzu, spalin. W końcu zobaczyliśmy po lewej wielkie, niezbyt atrakcyjne zbiorniki wodne, otoczone nielicznymi, utopionymi w kurzu bananowcami. Pojechaliśmy jeszcze dalej i skręciliśmy w drogę, która miała prowadzić bezpośrednio do parku. Była całkowicie zawalona tirami i samochodami transportowymi. Wszędzie dookoła leżał gruz i różnorodne materiały budowlane. Jechaliśmy szybciej niż samochody, gdyż podobnie jak inni motocykliści mogliśmy sunąć poboczem. Popatrzyłam raz jeszcze na mapę – no tak, tutaj w planach jest budowa nowego mostu. I najwyraźniej właśnie ten most budują. A park? W miejscu, gdzie powinien być, widzieliśmy przerzedzone, przysypane gruzem drzewka, podmokłe tereny i brudnawe bajorka. Hm. Doszłam do wniosku, że postanowiono poświęcić park na rzecz wybudowania mostu. Ach, okrutne macki industrializacji. Powstało pytanie, co robić dalej.

Postanowiliśmy skręcić w drogę otaczającą „park” od zachodu. Droga okazała się być trasą krajową nr 1 - a w zasadzie, jej nową nitką. Słowem, autostrada. Całkiem nowoczesna, z dobrą nawierzchnią, bez dziur, szeroka, z 2 pasami ruchu i – chwała Bogu – pustawa. Janek grzał motorkiem 55 na godzinę. I w zasadzie mieliśmy jeden problem – nie było żadnych zjazdów z drogi, żadnych możliwości zawrócenia. Na drogowskazach widniał napis „Thanh Hóa 140 km”, więc żartowałam, że najwyżej dojedziemy tam. Albo przynajmniej do Ninh Bình, to po drodze.

Po jakimś czasie, bynajmniej nie krótkim – już tak z 30 km od centrum Hanoi pewnie – znak zjazdu się pojawił. No to żeśmy zjechali. Po prawej stronie mieliśmy jakieś małe miasteczko, ale do zwiedzania zniechęciła nas sugestywna, „psia” restauracja (tak, tak, serwująca psie mięso), reklamująca się przy samym wjeździe. Teraz dylemat –pojechać w lewo, czy w prawo? Zdecydowaliśmy się jechać w stronę Rzeki Czerwonej; może uda się odbić w jakąś boczną drogę, i wrócić do Hanoi alternatywną trasą? (Nie muszę dodawać, że nie mieliśmy adekwatnej mapy).
Początkowo jechaliśmy betonową drogą, na której dwa motorki się miną, ale dla samochodu będzie już za wąska. Taka droga biegła wzdłuż autostrady w kierunku Hanoi. My jednak postanowiliśmy trochę pozwiedzać i tak zaczęło się kluczenie po wsi i polach ryżowych. Przedtem jeszcze zwiedziliśmy jakąś przydrożną pagodę – całkiem interesującą, albowiem przed świątynią było kilka posągów psów, kolorowych, pewnie z tworzywa czy pomalowanego gipsu, ale i kamiennych. A oprócz tego – dwa żywe psy, wielkości i koloru podobnego do posągów; jeden się bał, a drugi – szczeniak – chciał się bawić. Była tam też jakaś para, dziewczyna zamieniła z nami parę zdań po angielsku.

A potem błądziliśmy na wąziuteńkich ścieżkach pomiędzy ryżowiskami. Udało się nam nie wpaść do wody na żadnym z zakrętów. Ludzie gapili się na nas jak na ufo, jakby nigdy do tej pory nie widzieli na swoim polu pary białasów na motorku, a ja plułam sobie w brodę, że nie wzięliśmy aparatu. W końcu obraliśmy drogę boczną, biegnącą wzdłuż krajówki, i skierowaliśmy się z powrotem ku Hanoi. Zajęło nam to trochę, zwłaszcza, że w pewnym momencie droga gdzieś odbiła i znów zaczęło się błądzenie. Obserwowaliśmy sobie ot takie sobotnie popołudnie: dzieciaki szkolne i nastolatki włóczyły się tu i tam, ktoś coś naprawiał. Ludzie pracowali na polach w dużej mierze bez użycia specjalistycznych narzędzi – pani brodziła w wodzie i wyrywała kłosy ręcznie; ludzie nawadniali pole przelewając wodę jakąś wielką chochlą z pobliskiego rowu melioracyjnego.



Ptactwo w pobliżu autostrady

W końcu trafiliśmy do Hanoi od strony huyện Thanh Trì. Straszny korek nas czekał przed wjazdem na Giải Phong (czyli główną drogę wyjazdową na południe, biegnącą przy dworcu kolejowym i dworcu autobusowym Giáp Bát). Samochody skręcające w bok zakorkowały drogę motorkom jadącym prosto, które korkowały przejazd pojazdom z tyłu...Na skrzyżowaniu stał jakiś policjant, ale nic nie próbował zdziałać. Dojechaliśmy w końcu do centrum i do Pepperoni na Bảo Khánh, gdzie załapaliśmy się na promocję „2 pizze w cenie jednej”. Strasznie byliśmy zmęczeni i bolały nas tyłki – 3 godziny jazdy bez przerwy, jakby nie było.

Billboard na polu


A na końcu wyjaśnienie zagadki parku Yên Sở - parku, którego nie było. Otóż, park jest – ale w budowie. Przywykliśmy już do tego, że na mapie są narysowane elementy, które się dopiero buduje, np. mosty. Zwykle wówczas występuje dopisek "planned" - którego w tym wypadku nie było. Park buduje malezyjskie przedsiębiorstwo (za grubą kasę). Jego otwarcie w 2010 ma być jednym z elementów uświetniających tysiąclecie Thăng Long-Hà Nội. Będzie wypasiony, eleganckie jeziorka, parki tematyczne, sklepy, hotel pięciogwiazdkowy i w ogóle. No cóż, to już nie za naszej kadencji.

No comments: