Wednesday, March 19, 2008

Szkoła 2

(znów mówi Grażyna):

Od czasu poprzedniego wpisu, na naszych zajęciach zaszła pewna istotna zmiana. Otóż, na prośbę koleżanki Asi, vicedean – czyli thầy Chính – zmienił nam nauczycielkę. Panią Nhung zastąpiła pani Ngọc. Panią Ngọc można bez wątpienia okreslić jako osobę ekscentryczną. Jest zawsze wesoła, uśmiechnięta i mocno odleciana; wydaje się, że nie docierają do niej żadne negatywne bodźce. Dała się zapamiętać, kiedy przychodząc do nas na zastępstwo w zeszłym semestrze, przyniosła kolorowanki i kredki. Pokolorowanie owoców oraz rysunku przedstawiającego kuchnię, miało nam pomóc w utrwaleniu w pamięci nazw kolorów. Niewątpliwie utrwaliła nam się w pamięci ta lekcja – tak zresztą jak i kolejna, gdzie przy okazji zapoznawania się ze zwyczajami dotyczącymi święta Tết, rysowaliśmy drzewka brzoskwiniowe i kumkwatowe. Rysowanie, jak dla mnie, jest czynnością bardzo odprężającą, a ponadto pozwala wprawić się w stan kompatybilny z nastrojem nauczycielki: mianowicie, lekką głupawkę. Obecnie, lekcje z panią Ngọc wyglądają bardziej standardowo i całkiem mi odpowiadają: przerabiamy nieco łatwiejszy materiał, sporo mówimy, a przede wszystkim, na zajęciach panuje rozluźniona atmosfera, co mi osobiście bardzo pomaga, zwłaszcza w swobodnym wypowiadaniu się.

Dziś jednak, jak – teoretycznie – w każdą środę, czekały nas zajęcia z thầy Chínhem. Teoretycznie, gdyż vicedeana częściej na naszych zajęciach nie ma, niż jest. Częstokroć albo przysyła na zajęcia kogoś innego, albo w ogóle nie przychodzi, oczywiście bez uprzedzenia. Dzisiaj thầy Chính jednakże przybył. Wszedł do klasy, gdzie siedziało czworo studentów, i zadał sakramentalne pytanie: ilu dzisiaj jest studentów w klasie?

Nie dało się nijak zafałszować rzeczywistości, więc odpowiedzieliśmy, że czworo.

Padło dalej zadane ze śmiertelną powagą pytanie: gdzie są pozostali studenci?

Grażyna postąpiła lekkomyślnie i odpowiedziała: dwoje jest na wycieczce (jakoś podświadomie licząc chyba na to, że skoro wśród owej dwójki jest Asia, ulubienica thầy Chínha, która do tej pory przez cały rok nie opuściła ani jednych zajęć, to nie będzie sprawy).

Jednakże thầy Chính się wściekł. I zaczął wykrzykiwać: są na wycieczce bez pozwolenia! Żeby wyjechać na wycieczkę, trzeba mieć pozwolenie!

Grażyna, wpadając w lekką irytację, stwierdziła zgodnie z prawdą, że studentki uprzedzały o przyszłej nieobecności panią Ngọc. Na to thầy Chính wkurzył się jeszcze mocniej i powiedział, że pani Ngọc nie ma żadnej władzy, a władny do zezwalania studentom na jakiekolwiek wycieczki, jest wyłącznie on.

Koleżanka spytała, czemu w zasadzie nauczyciel pyta nas o to, jak ma się sprawa z nieobecnymi studentami – przecież każdy jest dorosły i odpowiada za siebie. Uzyskała odpowiedź, że jesteśmy grupą polską. I jako grupa z Polski, powinniśmy wiedzieć, co robią inni członkowie grupy z Polski. Co więcej, powinniśmy za nich odpowiadać – bo grupa to grupa.

Mocno podirytowana, stwierdziłam, iż studentki nie wiedziały, iż istnieje konieczność uzyskiwania jakichkolwiek pozwoleń, bo w Polsce nie ma tego zwyczaju. Jak można było się tego spodziewać, usłyszałam: Jesteście w Wietnamie. Skoro zaś jesteście w Wietnamie, musicie przestrzegać reguł wietnamskich. Gdy będziecie w Polsce, możecie postępować po polsku. A tu jest Wietnam – i to kończy dyskusję.

Cały smaczek owej konkluzji thầy Chínha tkwi w tym, iż owe „wietnamskie reguły”, do których mamy się stosować – nie są regułami wyeksplikowanymi. To nie jest tak, jak w Polsce, kiedy to prowadzący zajęcia ustala mniej lub bardziej klarowne reguły, których studenci powinni przestrzegać, aby zaliczyć zajęcia. W naszej wietnamskiej szkole, całość ustaleń dotyczących zajęć sprowadzała się do kwestii terminów i godzin, padły też jakieś ogólniki na temat egzaminu. Kwestia nieobecności nie była w ogóle poruszana. Słowem, powinniśmy niejako z natury wiedzieć, jak się w tej kwestii zachować – bo jest to sprawa oczywista, element powszechnie podzielanej wiedzy potocznej. Co więcej, nie zostały – również dzisiaj – określone żadne formalne sankcje za nieodpowiednie zachowanie w kwestii nieobecności. Najpoważniejszą sankcją jest to, że thầy Chính się wnerwił.


O czym to wszystko świadczy? Relacja nauczyciel – uczeń wydaje się tu być relacją osobową, w małym stopniu sformalizowaną. Stąd kontrola społeczna opiera się w dużym stopniu na sankcjach emocjonalnych. U nas oczekuje się raczej wykluczenia emocji; nauczyciel – a już z pewnością nauczyciel akademicki - może uczniowi nie przestrzegającemu wymogów postawić zły stopień; raczej nie będzie mu robił wyrzutów. W Wietnamie zaś - przerabiając ćwiczenia z podręcznika często natrafiamy na zdania typu: Nauczyciel nie lubi ucznia, bo uczeń jest samolubny i zarozumiały. (Nie widziałam do tej pory rzecz jasna zdania: uczeń nie lubi nauczyciela :-) ).

Relacja ta jest również w oczywisty sposób hierarchiczna; „u nas” też zresztą ma ona hierarchiczny charakter. Jednakże, „u nas”, jak w przypadku każdej władzy, także i przy władzy nauczycielskiej wskazuje się na konieczność ograniczeń jej potencjalnie absolutystycznego charakteru. Istnieją rozmaite regulaminy i rozporządzenia, określające ramy działania wszystkich stron. Jeśli regulamin zezwala studentom na dwie nieobecności, nauczyciel nie ma prawa im owych nieobecności odmawiać. Z drugiej strony, nauczyciel jest formalnie zobowiązany do obecności na zajęciach, i jego niezapowiedziana absencja jest postrzegana jako coś niewłaściwego. Tutaj zaś, tego rodzaju ograniczenia władzy nauczyciela nad uczniem nie istnieją. Słowem, szkoła nie przeszła procesu weberowskiej racjonalizacji, gdzie nauczyciel staje się pewnego rodzaju urzędnikiem, działającym w ramach obowiązujących przepisów.

Przed przyjazdem do Wietnamu, nigdy nie sądziłam, że będę tęsknić za ową formalną biurokratyzacją Zachodu; za istnieniem określonych reguł działania, reguł, w których wszyscy aktorzy są na pewnym fundamentalnym poziomie równi. Tak, tęsknie za swoistą bezosobowością Zachodu – za ideą, nie zrealizowaną do końca, ale obecną „u nas” tysiąc razy mocniej niż w Wietnamie - że rację w dyskusji ma ten, którego argumenty są bardziej przekonywające, nie zaś ten, którego pozycja w hierarchii jest wyższa. „U nas” nie do pomyślenia jest instytucja społeczna, w którym jedna strona z racji swojej zwierzchniej pozycji ma całkowity monopol na władzę, prawdę i moralną wyższość. No, może poza Kościołem katolickim z chwalebnym wyjątkiem niektórych zakonów :-) Całkiem możliwe, że idealizuję ten aspekt Zachodu – tak jednakże jawi się on z wietnamskiej perspektywy.

4 comments:

PaucisVerbis.com said...

myślę,że w tej sytuacji można pięknym za nadobne wytknąć dean'owi częste nieobecności na zajęciach bez żadnego poinformowania studentów... kiedyś mój znajomy wystosował odpowiednie pismo do władz uczelnianych dot.spraw nauczania, z dobrym skutkiem, ale nie w vnmie, tylko w podobnym kraju w regionie. można zawsze napomnknąć o raporcie do pl wladz uniwersytetu na ten sam temat:)

NTT said...

Próbuję sobie wyobrazić reakcję V-Deana na tego typu akcje:

"Thế này thì láo! Láo! Láo quá!"

Nie liczyłbym na żadne dobre skutki :-))

Relacje Mistrz/Uczeń też ma dobre strony. Jak kiedyś zostaniesz nauczycielką, będziesz miała przynajmniej raz w roku dzień, kiedy przyniosą Ci z dwadzieścia kilo pomarańczy! :-))

Grażyna Szymańska-Matusiewicz said...

Problem polega na tym, że na wydziale vicedean praktycznie jest najwyższą władzą, więc nie bardzo jest do kogo interpelować.
Zaś osobiste wytykanie mu czegokolwiek jawi mi się jako raczej niewyobrażalne :)

Natomiast niewątpliwie należy spróbować przedyskutować tą sprawę wśród władz polskich, odpowiedzialnych za umowy stypendialne. Nie, żebym była jakąś specjalną optymistką, bo wygląda na to, że nikomu na poprawie sytuacji specjalnie nie zależy - ale wiele by się zmieniło na lepsze, gdyby chociażby przydzielano studentów do grup wg ich poziomu zaawansowania w wietnamskim, a nie wg narodowości. Ale cóż, to najwyżej już w ramach działalności na rzecz przyszłych pokoleń :-)

Anonymous said...

Reakcje vicedeana może mieć z początku syndrom "aktora przed publicznością nie tak liczną jak chciał".Aktor z tego ma treme,a pan Chinh czując pozycje mocno wściekł z "samowolki" uczniów.Można zrozumieć zarówno jego zachowania jak i irytacje pozostałych uczniów.Ot-zderzenie kultur.
Kiedy na Politechnice wykładowcy puszczali w obieg liste obecności,a sale bywały prawie puste ,nie zraziło to nikogo.Ja też bardzo się cieszyłem z tego przypominając rygory jakie były u nas w szkole powszechnej,gdzie bardzej bałem się nauczycieli niż w domu rodziców.
W Polsce nauczyciele akademiscy traktują studentów jak dorosłych odpowiadających za swoje życie i zachowania,toteż profesorowie nie aż tak przejmuje się czy student uczy się dobrze czy źle.
W społeczeństwach Daleko Wschodu relacja Mistrz-Uczeń jest hierarchiczna i emocjonalna.Wymaga się od ucznia posłuszeństwa,szacunku,lojalności.Mile widziana jest pilność.Wtedy Mistrz chętnie przekazuje wiedzy,tajniki fachu a często bierze na siebie odpowiedzialność za kształcenia ucznia.To zostało utrwalone z czasu feudalno-poddaństwa z konfuncjonizmem jako fundament etyki.Mistrz tym bardzej uczony im więcej zna i rozumie hanzi-ideogramy pisane w książkach o filozofii,literaturze,medycynie...Podobnie Mistrzowie sztuk walk mogą a nie muszą przekazać uczniom wszystkie sekrety,a jeśli już,to nie każdemu,tylko najbardzej zaufanym w obawie przed zdradą.
Mistrz wymaga rygorystycznego przestrzegania dyscypliny co zmusza ucznia do pilnej nauki czy nawet morderczego treningu bez protestu.
Ma to jednak poważną wadę:hierarchiczne posłuszeństwo często prowadzi do bierności,krępuje kreatywności i samodzielności.Przez wieki to wchodzi w genach:Ludzie Wschodu są pracowici,pokorni i zdyscyplinowani.Mogą zbudować mosty,drążyć tunele,wygrać na konkursach gry na fortepianie czy kostkami Rubika...Ale architekci,malarze,kompozytorzy-twórcy to są już ludzie Zachodu,produkty odmiennej kultury i edukacji.