Thursday, January 24, 2008

Jedzenie 2

Problem z jedzeniem w Hanoi jest taki, że barów jest mnóstwo - ale trudno stwierdzić, który z nich jest dobry, dopóki się nie spróbuje. W czwartek wieczorem poszliśmy do kiepskiego baru. Serwowali tam ryż z dodatkami, szukaliśmy baru tego typu w centrum, ale ten nie okazał się być godny uwagi. Wszystko było zimne, a krewetki mało świeże, dodatkowo trzeba je było obierać gołymi rękami, a rzecz jasna nie było możliwości umycia rąk. Na szczęście, poza niemiłymi doznaniami kulinarnymi żadnych poważnych skutków ten posiłek nie przyniósł.

W piątek wieczorem z kolei, udaliśmy się do studenckiego baru na ulicy , koło Politechniki, gdzie Grażyna uczy się wietnamskiego. Dla odmiany, było to bardzo miłe doświadczenie. Zamówiliśmy Mỳ Xào Bồ, czyli smażony makaron jak z zupek chińskich, z wołowiną. Obsługa gapiła się na nas bardzo dyskretnie, a poza tym była sympatyczna. Gdy z powodu awarii prądu zgasły światła, poświecili nam komórką, a potem przynieśli świeczkę. A po posiłku, który kosztował nas w sumie 50.000đ (7,50 zł), miło porozmawiali z Grażyną zadając jej standardowe pytania ile ma lat, czy jestem jej mężem, czy mamy dzieci i skąd jesteśmy. W sumie lokal zrobił na nas bardzo miłe wrażenie i na pewno tam jeszcze kiedyś pójdziemy.

W sobotę poszliśmy na lunch do Xôi Yến na potrawę z xôi - ryżem wysokoglutenowym. Lokal był 15 min drogi od domu, ale dotarcie tam zajęło nam to trochę więcej czasu, bo przypomnieliśmy sobie, że mamy za mało pieniędzy i musieliśmy znaleźć bankomat. Bankomaty jak wszystko inne w Hanoi były zgrupowane w jednym miejscu, ale znaleźliśmy je nad jeziorem . Prowizja - 20.000đ - była na szczęście mniejsza niż w Polsce.
Bar był całkiem miły, dostaliśmy miejsca na górze, gdzie przy niewielkim stoliku zjedliśmy coś, co smakiem mi się bardziej kojarzyło z ziemniakami niż z ryżem. Do tego skrawki mięsa kurczaka. Za całość łącznie z 2 butelkami coli zapłaciliśmy 38.000đ (mniej niż 6 zł). Zdjęcia poniżej.


Z góry mieliśmy widok na skrzyżowanie, któremu też zrobiliśmy kilka zdjęć:


Potem poszliśmy do pewnej kawiarni obok Hàng Gai - głównej turystycznej ulicy. Nie była dobrze widoczna, żeby dojść do niej trzeba było przejść przez sklep z pamiątkami. Na dole przed wejściem na schody kelnerka podała nam menu. Jak mi wyjaśniła Grażyna, wynikało to z minimalizowania liczby kursów kelnerki -na dole również się też płaci. Po złożeniu zamówienia za 38.000đ- sok z pomarańczy i shake z mango, zaczęliśmy się wspinać na górę. Trochę to trwało, ale za to widok z góry był ładny i przy tym ciekawy. W Hanoi generalnie domy są wysokie. To miasto pnie się do góry, ale często w sposób niezorganizowany, ktoś zbuduje nowe piętro nad poprzednim i potem prowadzą do niego zewnętrzne schodki. Wygląda to uroczo, ale nie chciałbym wnosić szafy po takich schodkach. Zdjęcia poniżej:




W niedzielę poszliśmy do eleganckiej (zwróćcie uwagę na czystość ścian na fotografiach poniżej) restauracji malezyjsko-indyjsko-indonezyjskiej sprzedającej jedzenie Halal (czyli koszerne dla muzułmanów). Lokal zapewnia, że wszystkie zwierzęta są zabijane w odpowiedni, rytualny sposób. Grażyna zamówiła bakłażana z przyprawami (podobno bardzo dobry), ja wołowinę w zbyt ostrym sosie, ale mięso dało się zjeść z chlebem czosnkowym. Rachunek wyniósł w sumie 170.000đ, ale daliśmy równe 200.000đ (30zł), bo kelner był bardzo miły. Okazał się być Malezyjczykiem, opowiadał nam o Kuala Lumpur, dokąd w lutym polecimy.


W poniedziałek odwiedziliśmy bastion zachodniej cywilizacji czyli KFC (jak widać, skrót się rozwija jako Gà Ran Kentucky). Jedzenie nie było szczególnie smaczne, jak to w KFC, porcje były dość małe, a przy tym Zinger jak widać poniżej - został dość niedbale złożony. Stanowiło to jednak jakąś odmianę po wschodnich kuchniach


Wracając kupilśmy w centrum handlowym morele kandyzowane(smakowały jak jakieś cukierki), za 11.600đ (1,7 zł)


Jeszcze tego samego dnia uliczna handlarka zaproponowała nam za 20.000đ (3zł) poniższe banany. Różnią się one od odmiany, którą jemy w Polsce tym, że są krótkie, i mają nieco inny aromat. Grażyna stargowała do 15.000đ. Ważyły pewnie z 1,5 kg.


W następne dni chodziliśmy głównie do lokali, które już wcześniej odwiedziliśmy. W czwartek na przykład poszliśmy do knajpki przy Politechnice. Tym razem przysiadł się do nas brat właścicielki lokalu (około 40 lat) i zaczął z nami rozmawiać po niemiecku. Jaka to była ulga! Ja niemiecki znam na poziomie naprawdę podstawowym, a mogłem z nim porozumieć. I nie przeszkadzały błędy w rodzaju używania przez niego słowa "springen" (skakać) zamiast "sprechen" (mówić), które nasz rozmówca popełniał, mimo że - jak twierdził - przez 20 lat pracował w Berlinie. W każdym razie miło się z nim rozmawiało, dało się wyczuć - jak sądzę - pewien wpływ kultury zachodu, nie pytał nas o dzieci, a pytanie o wiek zadał dopiero w 3/4 rozmowy.

1 comment:

Unknown said...

O jedzeniu lubię czytać najbardziej. :-)