Thursday, January 17, 2008

Zakupy 1

Jedną z czynności, w których najbardziej uwidaczniają się różnice kulturowe między Polską a Wietnamem, jest kupowanie.

Większość sklepów i punktów usługowych nie ma wywieszonych cen. Powoduje to, że proponowane są nam kwoty odpowiednio większe, dostosowane do portfela białego (w Wietnamie powszechnie wiadomo, że biali to turyści i są bogaci). Trochę się targujemy, ale ani ja, ani Grażyna nie lubimy tego. Jest to w pewien sposób męczące - trochę jakby każdego dnia pracy trzeba było dyskutować z szefem, ile zapłaci za pracę. Inna sprawa, że i tak kupujemy taniej niż w Polsce. Grażyna kupiła ładną kurtkę jesienną (obok, na tle pobliskiego jeziora Hồ Hoàn Kiếm) na teraz za 200.000 dongów (30zł). Potem kupiliśmy adidasy Nike dla mnie za 300.000 (45zł). Niewątpliwie podróba, ale podobno podróby są tu dobre, bo są robione na tych samych maszynach co oryginalne buty i ubrania, tylko po nocy. Zobaczę, ile wytrzymają.

Są też sklepy i punkty usługowe gdzie podają cenę, ale nie musi to oznaczać, że warto w nich kupować - bo ceny też mogą być dostosowywane do białych. Inna sprawa, że niektóre rzeczy naprawdę kosztują tyle co w Polsce lub drożej, np. kosmetyki czy sprzęt elektroniczny. Zdarzają się też rzeczy z Polski, jak np. poniższy szampon:


Inny "polski" akcent: popularna pasta do zębów, już kupiona:



My najczęściej chodzimy do pobliskiego sklepu sieci Hapro. Szampon czy krem do golenia będzie kosztował odpowiednik ok. 10zł, ale mały (dobry) jogurt owocowy kupiliśmy dzisiaj za 3500 dongów (50gr).

Są sklepy, gdzie cena podana jest w dolarach - i one są drogie. Taki był na przykład w naszym odczuciu sklep wolnocłowy, do którego pojechaliśmy wczoraj. Tuż przed 18 nasza gospodyni przyszła do nas i zarządziła, że jedziemy do sklepu wolnocłowego, bo tylko do 4 dni po przyjeździe do Wietnamu można tam kupować. Pojechaliśmy taksówką, gospodarze zapłacili 26000 đ za 15 min jazdy - cena dla miejscowych. Na miejscu przez 1,5h kupowali jakieś alkohole. Nasza gospodyni musiała z 5 razy stać w kolejce, choć może nazwanie tego kolejką jest trochę na wyrost, bo wyglądało to raczej tak, że tłum ludzi opiera się o ladę i w jakiejś kolejności załatwiają swoje sprawy. Jadąc tam planowaliśmy, że też coś kupimy, ale na miejscu zobaczyliśmy, że ceny podawane w dolarach wcale nie są atrakcyjne. Czajnik za 30$ to nie jest okazja. Mieliśmy dużo (zbyt dużo) wolnego czasu, więc poza czytaniem różnych napisów i dowiedzeniem się, że kupować można do 5, a nie 4 dni po przyjeździe, zaczęliśmy głośno dyskutować, w jaki sposób można by tu narobić najwięcej szkód. Wygrał wariant chwycenia za noże ze stojaka (żeby ochrona była mniej skłonna się zbliżyć, ewentualnie żeby wziąć zakładników) i przewrócenie szafki z alkoholem, nad rzucaniem w nią ozdobnymi talerzami. Kosmetyki nie były z najwyższej półki, a przy tym ciężko się tłuką, więc uznaliśmy, że nie byłoby warto ich atakować. Zastanawialiśmy się również nad monitorem, ale był to CRT - więc też by się nie opłacało. W każdym razie, jeśli ktoś z kupujących lub obsługi znał polski (a bywają tacy), to się z tym nie zdradzał. Musieliśmy się 2 razy pokazać obsłudze i podpisać papier zaświadczający, że kupujemy, a potem mogliśmy w końcu pojechać do domu. A w drodze powrotnej okazało się, że ustalenie ceny przyjazdu z góry ma sens nawet dla Wietnamczyka, bo ten taksówkarz zawiózł nas okrężną drogą.

Dziś za to planowaliśmy mieliśmy się udać do pani Phương - Wietnamki, która studiowała niegdyś w Polsce i rozmawia z Grażyną po polsku, aby nie zapomnieć tego języka. Niestety pani Phương odwołała spotkanie, gdy byliśmy już na przystanku, więc pojechaliśmy do centrum handlowego Vincom Tower. Dużo przestrzeni, sklepów, choć całość wielkości 1/4 Złotych Tarasów w Warszawie. Ceny też warszawskie. Kurtka za 2.000.000 đ (300 zł), choć był też sklep z bluzkami za np. 100.000đ . Poniżej kilka zdjęć

2 comments:

Grażyna Szymańska-Matusiewicz said...

To dopiero początek, jeśli chodzi o kwestie zakupowe. Janek nie napisał jeszcze nic o ulicznych handlarzach (zapewne dlatego, że nic u nich nie kupujemy :) - którzy niewątpliwie są warci wzmianki. Tak wiec, ciąg dalszy nastąpi...

Jan Matusiewicz said...

Uliczni handlarze, hmm, starają się, ale bezskutecznie. Mieszkamy w turystycznym regionie i pewnie dlatego ci wszyscy handlarze kaset DVD czy sprzedawczynie ciastek czy owoców nie nauczyły się, że mogą sobie wołać "hello, sir", czy "hello, madam" a my co najwyżej pokręcimy głową lub się odwrócimy. Doszło do tego, że nawet jak chcę coś kupić, co one sprzedają to nie mam ochoty.